wtorek, 25 sierpnia 2015

Z MIŁOŚCI DO ZWIERZĄT.002

"Dzika Ostoja"

Niektórzy ludzie już tak mają, że swoje życie z przekonaniem i pełną świadomością łączą ze zwierzętami. W roku 2008 w Wielgowie (dzielnica Szczecina) powstał Ośrodek Rehabilitacji Dzikich Zwierząt. Prowadził go Michał Kudawski. Ośrodek był placówką prywatną, która nie mogła być dotowana przez miasto, a sama na siebie też nie zarabiała, bo jakie opłaty brać od dzikich pacjentów? Dlatego w czerwcu 2014 roku Michał Kudawski i Marzena Białowolska powołali do istnienia Fundację Na Rzecz Zwierząt „Dzika Ostoja”. Celem Fundacji — jak możemy przeczytać na ich facebookowej stronie jest: interweniowanie wobec zagrożenia zdrowia, życia zwierząt pokrzywdzonych i młodych, rehabilitacja i wypuszczenie ich do natury. W przypadku, gdy uwolnienie do natury nie będzie możliwe ze względu na stan zdrowia zwierzęcia, to znajdzie ono u nas schronienie, posiłek i dożywotnią opiekę weterynarza. W najbliższej przyszłości pragniemy organizować na terenie Fundacji „zielone lekcje biologii” dla dzieci w wieku przedszkolnym i szkolnym oraz pomoc rodzinom dzieci chorych w rehabilitacji poprzez kontakt ze zwierzętami.
Podziwiam „Dziką Ostoję” z daleka (bo aż z Łodzi) i liczę, że zdoła zrealizować wszystkie swoje plany. Jestem ogromną fanką upowszechniania wiedzy przyrodniczej i odkłamywania stereotypów, jakie kultura popularna, bajki i filmy dla dzieci wprowadzają. Dlatego bardzo chciałam zachęcić Was do śledzenia działań tej szczecińskiej organizacji. A pani Marzena zgodziła się na krótką opowieść o Fundacji — wierzcie mi, ta osoba jest kopalnią wiedzy, natomiast Ośrodek może poszczycić się wieloma osiągnięciami, np. jako jedyny w Polsce odchował i wypuścił całą rodzinę dzięcioła zielonego. 


 
W celach waszej organizacji przeczytałam, że po okresie rehabilitacyjnym staracie się wypuszczać zwierzęta do natury, na wolność. Są jednak takie zwierzęta, które muszą zostać na dłużej…

Rehabilitacja każdego zwierzęcia ma inny czas. Zależy czy jest to złamanie, zderzenie z pojazdem lub szybą, zatrucie, czy całkowite ucięcie kończyny. Na różne przypadki natrafiamy. Np. bocian, który ma złamane skrzydło i po jego złożeniu poleci, ale nie będzie w tak dobrej formie, by kiedykolwiek migrować do ciepłych krajów, w świetle prawa nadaje się do uśpienia. My tego nie zrobimy. Dlatego staramy się obecnie na części terenu Fundacji zrobić azyl dla zwierząt, które nie mają możliwości powrotu do natury, a dają sobie samodzielnie radę, podlatują, lecą na łąkę i wracają… Z pewnością nie dokonamy eutanazji takiego zwierzęcia.

Wcale mnie to nie dziwi.

Są osoby, które uważają, że to jest bez sensu. Mieliśmy też nakaz eutanazji, ale nie zrobiliśmy tego i nie zrobimy, dopóki zwierzę samo je, chodzi i nie cierpi. Stąd nasz pomysł, by na tych siedmiu hektarach w naszym Ośrodku oddzielić kawałek ziemi i stworzyć taki azyl. Przy czym zaznaczam, że nie chodzi o „zbieractwo”, tylko o zwierzęta, które już nie powrócą do natury. Jeżeli są to zwierzęta typu kaczki krzyżówki, które mogą chodzić między kaczkami zwykłymi, a nie będziemy mogli ich już trzymać na terenie, bo będzie ich więcej niż miejsca w azylu, to znajdziemy dla nich „dom zastępczy”. Taki dom mogą stworzyć osoby, które mają miejsca zamieszkania poza Szczecinem i mogą być naszymi „wolontariuszami”. Muszą posiadać zagrody z dużymi oczkami wodnymi. Możemy po prostu przenieść zwierzęta w takie miejsca i będziemy tylko monitorowali ich zdrowie i warunki życia. Uważamy, że należy zapewnić zwierzętom godne życie. I nie ważne, że za takie podejście jesteśmy czasami krytykowani. Zdania nie zmienimy. I o ile rozumiem uśmiercenie zwierzęcia, które nie ma szans na przeżycie — mieliśmy np. ptaka, który miał w połowie ciała robaki, a serce silne i męczył się straszliwie… Tego już nie zaleczymy, wtedy należy podjąć decyzję o godnym i bezbolesnym odejściu ptaka, ale jeżeli jest najmniejsza nadzieja, to czekamy i walczymy o każdy oddech. Była u nas sarenka, która miała trzy nogi — my jej nie uśmiercimy. Ona sobie świetnie radzi w naturze. Fakt taka sarna, jeżeli natrafi na myśliwego pierwsza stanie się jego ofiarą, ale nadal dajemy jej szansę na normalne życie w naturze. Będzie żyła, będzie brykała sobie po łąkach. Mamy lisa, którego nikt nie chciał podjąć. Pojechaliśmy po niego. Biedak miał łapkę ściśniętą żelastwem. Część łapki została amputowana. Dzisiaj lisek daje sobie świetnie radę, przeskakuje przeszkody powyżej 1,60 cm, na dniach powraca do natury. I tak to wygląda. Jeżeli zwierzęta nie mogą wrócić do natury, to zostają u nas.

Poza tym, że leczycie i rehabilitujecie zwierzęta, zauważyłam, że w relacjach fejsbukowych traktujecie je bardzo po rodzicielsku. Jeżeli dobrze pamiętam, sowę nazywała Pani córeczką?

Tak. Jeżeli wychowuję zwierzaka od małego i po kilku miesiącach wypuszczam do natury, to tak… Zresztą nie da rady mówić do naszych podopiecznych bez nazywania ich…to jest również wygodne dla nas, co prawda do sowy nie mówiłam „córeczko”, to była raczej forma, jaką określałam ją na FB Fundacji. Czasami tak robię, opisując zwierzęta na stronie. Ona w tej chwili…stroszy się i strzela dziobem, jak zakończymy rozlatywanie, to powróci do natury. Ptaki, jak już przechodzą okres pierzenia, dziczeją albo dorastania, jak to ma miejsce u saren, czyli wrzesień — okres takiego „milusińskiego mówienia” kończy się, bo sarna opuszcza młode we wrześniu i my robimy tak samo — zagrody i jedzenie wrzucane jest przez płot i tyle nas sarny, bądź inne dzikuski widzą. Jeżeli chodzi o sowę i inne drapieżniki, to mają przystosowane woliery, jeżeli samodzielnie pobierają pokarm. My pojawiamy się tylko do sprzątania, wtedy zachowujemy ogromną ostrożność, ponieważ drapieżnik może nas zaatakować. Dla dobra zwierząt staramy się ich nie oswajać i tylko przez krótki czas, kiedy potrzebują naszej pomocy, jesteśmy blisko nich, później staramy się utrzymać dystans, by miały szansę przeżyć w naturze.
Nawet ktoś do nas swego czasu napisał, że źle robimy, używając imion względem zwierząt, ale proszę sobie wyobrazić, że mamy piętnaście saren i ja mówię do Michała: „słuchaj, sarna numer 1 nie przyjmuje pokarmu, a sarna numer 2 ma chore oko”. To jest dla nas niewygodne. Tak samo, jak pisanie o naszych podopiecznych na fanpejdżu — ciężko byłoby nadążyć. Jeżeli zwierzę zostaje dłużej w naszym Ośrodku niż miesiąc, czy dwa tygodnie, dostaje imię. Nie wyobrażam sobie komunikacji między nami, posługując się numeracją. Można oczywiście powiedzieć „lis zjadł porcję mięsa i nie wymiotował”, jeżeli jest jeden lub więcej ze znakami szczególnymi typu: lis bez łapki, oka, z wypadku, ale jeżeli mamy kilka lisów z wypadku z tymi samymi uszkodzeniami, na dłuższą niż miesiąc rehabilitację, to zwyczajnie dla naszej wygody nadajemy im „imiona”. Proszę mi wierzyć, jak stanie pani w zagrodzie i zawoła Tomek lub Kasia, to nikt nie przybiegnie, ale jeżeli pojawi się pani z jedzeniem, to może pani wołać, jak chce, wszyscy się zlatują i zbiegają przy karmidłach, więc myślę, że dla nich to bez różnicy, czy na FB lub w domu mówi ktoś o nich, używając imienia. A co do samych zwierząt — kiedy wołam je do jedzenia, to daję im sygnały. Jak wychodzę do saren, to jest to takie specyficzne ciumkanie. Pokazuje to jeden z ostatnich filmików na FB, wystarczy pięć sekund i sarny są przy mnie i spożywają mleko z butelek. Nie wołam ich po imieniu: „Franek, Felek chodźcie na jedzenie”, bo one nie zrozumieją, nie rozpoznają „takich dźwięków”. Poza tym często nawet nie muszę wołać, bo są bardzo systematyczne i rano o szóstej, kiedy wychodzę, to one już stoją i czekają. Nazwy są potrzebne tym bardziej, kiedy opisuję coś na stronie Fundacji, bo łatwiej zapada w pamięć Felek, czy Franek, niż sarna numer 1, czy sarna numer 2. Piszę też tak dlatego, że zależy mi na przekazaniu ludziom, że taka sarna to stworzenie, które zasługuje na taki sam szacunek, jak nasz domowy kot, czy pies. Nie możemy podchodzić do niej bez szacunku. To też jest stworzenie, które żyje, które mieszka w lesie i las jest jego domem. To my często wchodzimy do „ich domu”, panoszymy się i zostawiamy tony śmieci, które prowadzą do ich śmierci np.: foliowe torby. To my zabieramy im przestrzeń, budując się w lasach, tworząc nowe drogi, a miejsca ich migracji, przechodu nagle blokuje siatka. Więc nie dziwmy się, że nagle pojawiają się dziki, a sarny przeskakują przez drogę — skoro parę lat temu jej tam nie było.
Mieliśmy ostatnio taki przypadek: człowiek przejechał psa. Piękny pies, złamanie łapy z przemieszczeniami, rozbita głowa. Pies tak naprawdę nie wiedział, co się dzieje. Na szczęście zjawili się ludzie, którzy nas o tym poinformowali i chociaż nie przyjmujemy do Ośrodka zwierząt domowych, to pojechaliśmy po niego. Wzięliśmy go do schroniska, opatrzyliśmy, założyliśmy gips i zostawiliśmy w schronisku. Dopilnowaliśmy, żeby został ujawniony czip i mamy nadzieję, że znajdzie się prawny opiekun — my psami i kotami nie zajmujemy się, ale podejmujemy interwencje w przypadku, kiedy występuje zagrożenie życia zwierzęcia.

Czyli psa lub kota do siebie nie przyjmiecie…
No nie, bo nie mamy dla nich miejsca w Ośrodku. Ponieważ zajmujemy się dzikimi zwierzętami. Ale pomocy jak najbardziej udzielimy. Bo to jest zwierzę. Tak jak mówię: zasada jest prosta — tam, gdzie bije serduszko, jest szacunek, bo to dla mnie ten sam poziom, co człowiek. Wszędzie tam, gdzie bije serce, jest życie. Będziemy starali się w Ośrodku, już na terenie Fundacji prowadzić takie „zielone lekcje biologii”, żeby dzieci mogły dowiedzieć się, że kura, koń, świnka, kotek, czy piesek — wszystkie zasługują na taki sam szacunek. Tam bije serduszko, tam płynie krew, tam jest mózg, są oczy, tam jest odczuwanie i nie możemy mówić: „a bo to jest świnia, to ją kopnę”. Nie. To jest zwierzę takie samo jak wszystkie inne. Zwierzę, które mieszka w lesie lub w naszym otoczeniu i jest takim samym wartościowym stworzeniem, jak pozostałe. Nie możemy go potrącić autem i pojechać sobie dalej, bo to „tylko sarna”. Trzeba się zatrzymać. Udzielić pomocy. Wezwać straż miejską, policję, kogokolwiek… Żeby zwierzę albo umarło w godnych warunkach, albo zostało poddane rehabilitacji.

Skoro już poruszyłyśmy temat „zielonych lekcji biologii”, chciałam o nie zapytać, kiedy planujecie je uruchomić?

  
Teren Fundacji mamy już przyznany. Czekamy tylko na podpisanie umowy, więc „lekcje” będą mogły ruszyć już spokojnie od połowy przyszłego roku. Do tej pory jeździliśmy i darmo prowadziliśmy takie pogadanki po przedszkolach, ale nie stać nas na to, by płacić kary za to, że weźmiemy ze sobą jakieś zwierzę. Niestety jest wiele osób nam nieprzychylnych, które starają się utrudniać nasze działania. I jakiejkolwiek zgody nie załatwimy, to zawsze znajdzie się „dziura w całym”. Takie „lekcje” bez zwierząt nie są dla dzieci interesujące. Dzieci potrzebują zobaczyć zwierzę, do którego nie mają dostępu na co dzień. Oczywiście nie mówimy o niebezpiecznych zwierzętach, ale np. o zajączku, gęsi, jeżu, kunie… Wtedy będą zadowolone, podekscytowane i będą opowiadały w domu: „mamo, bo wiesz, ten jeż, to trzeba uważać, on nie je tak naprawdę jabłek, on je robaczki, ślimaki…” Uczymy bezpiecznego zachowania w lesie i co robić w przypadku, gdy spotkamy tam dzikie zwierzę. Im bardziej zainteresujemy dzieci, tym bardziej będą one uważały. To odnosi skutki. Uczymy też np., że bociany nie jedzą żab… Piszą do nas czasami mamy, że ich pociechy opowiadają im o zwierzakach, które dzięki nam poznały. Np. takiej Tosi, czterolatki — jej mama napisała do nas, jak to Tosia opowiedziała na widok bociana o tym, że nie je on żab, jak to w bajkach pokazują, tylko myszy… I takie „lekcje” przynoszą rezultaty. Bo jak małe dziecko będzie wiedziało, to zacznie interesować się przyrodą i otaczającym światem. Trzeba pamiętać, że dzieci czerpią informacje z internetu, lekcje biologii w szkołach, to taki program, z którym trzeba zdążyć. Jest budowa człowieka, ale coraz mniej jest przyrody i rzeczy praktycznych. Moim marzeniem jest to, żeby taka wiedza powróciła i żeby dzieci mogły zobaczyć na żywo, jak to wygląda. Że tym zwierzętom się pomaga, że przede wszystkim należy im się szacunek. A zwierzęta, nasi rezydenci, będą miały stworzone warunki identyczne z naturalnymi dla swojego gatunku i potrzeb. Będzie piękny staw dla łabędzi. Nie będzie co prawda miziania zwierząt, bo to, że nie powracają one do natury ze względu na swój stan zdrowia, nie znaczy, że zostaną udomowione i oswojone. Będziemy tworzyli raczej możliwość dla dzieci obserwowania zwierząt w naturalnych warunkach. Czyli takie sprawdzanie w praktyce, o czym opowiadamy podczas naszych „lekcji”. 

Bardzo ciekawa jestem tych „zielonych lekcji biologii” i będę na nie niecierpliwie czekała. Chciałam jeszcze zapytać, jakie zwierzęta najczęściej trafiają?

Mamy do czynienia z sezonowością. W okresie, kiedy rodzą się małe sarny… Cóż, przede wszystkim małe sarny trafiają do nas nie dlatego, że matka zginęła w wypadku samochodowym, tylko 90% trafia do nas niestety jako efekt bezmyślności ludzi, którzy spacerują po lesie z psami bez kagańców, bez smyczy. Wiem, że każdy chce, żeby jego pupil wyszalał się w lesie, ale musimy liczyć się z tym, że czasami nasz „niegroźny” i spokojny w domku piesek, potrafi zagryźć sarnę, bądź przynieść nam w zębach małą kózkę, koziołka lub zająca. Pamiętajmy, że sarna lub zając pozostawia swoje młode i przychodzi je karmić co około dziesięć godzin. Jeżeli zobaczymy takie maleństwo, to nie zabierajmy go na siłę z lasu, bo to tak jakby ktoś ukradł nam dziecko z wózka w momencie, kiedy my robimy zakupy. Te małe ssaki nie posiadają przez około sześć tygodni zapachu, więc nie są wyczuwalne przez drapieżniki, chyba że podejdziemy i pogłaszczemy maluszka – wtedy niestety jest to równoznaczne z tym że zostawimy na nim zapach, który doskonale wyczuje drapieżnik. Kilkudniowe maleństwo nie ma szans na ucieczkę, więc zanim „na siłę” będziemy chcieli pomóc — zastanówmy się. Jeżeli martwimy się, że może coś się stać z takim zwierzaczkiem, to możemy podejść na drugi dzień i poobserwować zwierzątko. Jeżeli siedzi grzecznie, to zwyczajnie je zostawmy, ale jeżeli piszczy, nawołując matkę wiele godzin, to może oznaczać, że matka została zagryziona, wpadła w sidła lub pod samochód. Wtedy, jeżeli maleństwo mimo nawoływań nie doczekuje się karmienia, zaczyna słabnąć, pokłada się na ziemi, nie potrafi utrzymać główki, bądź leży i prawie się nie rusza — w takich przypadkach reagujmy. Zadzwońmy na Straż Miejską lub do naszej Fundacji i zgłośmy swoje obawy. To jest właśnie największa pomoc. To samo tyczy się puszczyków lub innych sów, które ludzie często zabierają z lasu, bo zobaczyli sowę na ziemi. Taka sowa jest doskonale wyposażona w ostre pazury i dziób. Wdrapie się na drzewo w mgnieniu oka. Jako podlot wylatuje z gniazda, a jedzenie dostaje od matki na ziemi. Jeżeli się martwimy, to możemy sówkę położyć na wyższą gałąź bądź krzak, żeby nie została chwycona przez kota, lub psa. To są najczęściej trafiające do nas zwierzaki. Jest też bardzo dużo dorosłych sów, puszczyków. W tym roku bardzo dużo było myszołowów. Ale to już są takie ptaki, które uległy zderzeniu się z samochodem, albo lecąc, uderzyły w wysoki budynek lub szybę. Bociany wpadają natomiast na linie wysokiego napięcia, czyli mamy do czynienia ze spaleniem skrzydeł, złamaniami nóg. Mało jest takich, które wpadają na wiatraki, chyba mniej niż 1%. Jest też dużo mew, znad morza do nas trafiają. W okresie lęgowym trafiają do nas pisklaki — i tu już różne: wróble, kopciuszki, mazurki, sikorki, bogatki, czubatki, wilgi, dużo jest jerzyków. W tym roku zagościło u nas wyjątkowo upalne lato, dlatego wiele piskląt powypadało z gniazd, szczególnie tych, które były centralnie na słońcu. Maluchy wiercą się i wypadają. Ale to każdego roku wypadają może tylko nie w takich ilościach... No i jeszcze grzywacze. To już jest „plaga” — gołębie miejskie.

I też je przyjmujecie do siebie?


Tak, oczywiście.

A jakie nietypowe zwierzęta trafiły do Ośrodka, pomijając celebrytkę Wandzię?
Wandzia… No tak. Bardzo przykra sprawa. Podarowaliśmy jej, a właściwie jemu, bo to był  pan borsuk, chwilę życia więcej, ale mamy już wyniki sekcji — zmarła na skutek wewnętrznego krwotoku spowodowanego zatruciem alkoholowym, żadnych przedmiotów w przewodzie pokarmowym nie stwierdzono. Reszta organów nie wykazywała żadnych urazów.
A jeżeli chodzi o nietypowe, to… kiedyś nietypowe były bieliki, ale już ich trochę w naszym Ośrodku było i jest. Rzadko pojawiają się zimorodki, wodniaki, bączki, bąki, sowa włochatka, kania ruda, kania czarna, sokoły wędrowne, czajka, bocian czarny, łabędź czarny, żółw błotny, przepiórka dzika, kuropatwa. No i jest tylko jeden jeleń. Ale takich bardzo „nietypowych” to nie ma.
Natomiast odbieramy czasami nietypowe zgłoszenia. Parę lat temu dostaliśmy zgłoszenie z policji, że był wypadek i widziano dinozaura. I my tak się zastanawialiśmy, co to za dinozaur. Byliśmy pewni, że to łoś. Jak Michał poszedł w las szukać tego „dinozaura”, na którego czekała policja i państwo, którzy byli przekonani, co widzieli. Okazało się, że przed maską samochodu — nie wiem skąd — przebiegł im struś. Oczywiście w wyniku zderzenia z samochodem struś miał połamane nogi… Wcale się nie dziwię, że ludziom w samochodzie mogło się wydawać, że widzieli dinozaura, skoro zobaczyli tylko łapy w ruchu z tymi dużymi udami na wysokości dachu samochodu. Niestety struś już nie żył i leżał w krzakach. To był taki nietypowy przypadek. Ale głównie są to zwierzęta powtarzalne.

Mając na uwadze fakt, że Ośrodek Rehabilitacji Dzikich Zwierząt w Wielgowie działa od 2008 toku, czy są już jacyś rezydenci?

Mamy Peggy i Meggy — to są dziki, które zostaną u nas w Ośrodku, ponieważ nie powrócą do natury, za bardzo są oswojone. To dziki, które trafiły od odstrzelonej lochy i to były pierwsze godziny ich życia, walka z butelką, żeby je odchować. Z Peggi nawet Michał chodził na uczelnię, bo musiała być karmiona, a nie miała z kim zostać. Dwa miesiące co półtorej godziny… Mnie udało się Bubu wychować na butelce i pozostawić w naturze. Niestety tych dwóch dzików nie. Tych parę lat temu, nie mieliśmy też takich możliwości, jakie mamy teraz. Ale Peggy i Meggy będą miały bardzo duży teren w Fundacji i będą mogły sobie swobodnie biegać. W miarę możliwości wszystkie zwierzęta są na bieżąco wypuszczane. Czasami bywa tak, że myślimy: „ten ptak nadaje się do wypuszczenia” i podczas wypuszczenia okazuje się, że jednak nie daje rady, więc zostaje złapany i wraca z nami do Ośrodka.

Dziękuję bardzo za poświęcony czas na rozmowę. Było mi bardzo miło. Mam też nadzieję, że nasza rozmowa przyczyni się do zmiany nastawienia kolejnych osób, które w dzikich zwierzętach zobaczą także istoty zasługujące na szacunek i życie. Polecam także wspieranie Fundacji — nie tylko darowiznami finansowymi (chociaż te z pewnością także się przydadzą), ale żywnością, bo podopieczni coś jeść muszą. 

Zapraszam do zapoznania się z niektórymi z podopiecznych "Dzikiej Ostoi" (fotografie pochodzą z archiwum Fundacji).


Żółw czerwonolicy

Bączek

Bocian biały

Dzięcioł mały

Rodzinka dzięciołów zielonych

Dzięciołek, najmniejszy z dzięciołów


 
Grubodziób


Jaskółki oknówki

Jerzyk

Kaczka mandarynka

Kogut
Kurka wodna

Łabędź czarny

Łabędź Gucio

Orłan bielik Hera

Perkoz

Pisklę grzywacza (gołębia)

Pustułka

Puszczyki

Sikorka

Pisklęta sikorki

Słonka
Sokół wędrowny

Sowa uszatka Hedwiga

Sowa włochatka

zimorodek

Nietoperz borowiec

Nietoperz karlik malutki

Zające Staś i Nel

Wiewiórka

Jeż Karolinka

Jeż Kasia

Dużo jeży, żeby nie napisać kupa jeży ;)

Szop pracz

Nutria

Kuna

Lis srebrny


Dzik Bubu

Dziki Peggy i Meggy

Dzik i koziołek

Koziołek Felek

Koziołek Franek

Koziołek Kuba

Koziołek Tosiek

Koziołki w ogródku lub koziołki ogrodnicy ;)



1 komentarz:

  1. Różnorodność gatunków nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. :) Duży szacunek dla osób ratujących te zwierzaki - jesteście niesamowici. :)

    OdpowiedzUsuń

Dziękujemy!
Twój komentarz pojawi się po zatwierdzeniu przez administratorów strony.