piątek, 21 sierpnia 2015

ZWIERZYŃSTWO.010


Fakir z moją mamą

Fakir poza ludźmi kochał także inne istoty (poza czarnymi psami i mundurowymi), ale najwięcej radości miał bawiąc się oponą, którą zarzucał sobie na kark i z nią biegał... (posiałam gdzieś ujęcie z oponą)

Bass preferował bieganie z rurką

Królowa Demona... i drapak własnego pomysłu, bo trudno było wtedy kupić coś sensownego. Demona i tak drapała moje wyro... (niezmiennie mimo niechęci i okazywanego wiecznie braku szacunku do mnie, była moim wymarzonym kotem)



Mój nauczyciel

Tym razem opowieść będzie inna. Po pierwsze opowiadać będą ja, wychowanka pewnego zwierzaka. Po drugie zwierzakiem tym będzie pies i chociaż rasistką nie jestem (w żadnej formie), to powinnam dla jasności nadmienić, że dzieciństwu mojemu towarzyszyły boksery. 
Zacznijmy jednak od chaosu: najpierw pojawił się pies. Na giełdzie samochodowej moja mama, świeża mężatka, wypatrzyła szczeniaka. Stan tragiczny przez rozpaczliwy. Wzdęte boczki, daleko posunięta krzywica, bieda z nędzą (pominę robaczycę i załatwianie się słomą przez jakiś czas). Jego matka i rodzeństwo wyglądali podobnie. Za tego jednego psa, spadły na moją mamę kalumnie, że nie wie, co robi, że to nieodpowiedzialne brać takiego psa, w tej chwili... Cóż. Tak szczerze — jaka chwila jest "odpowiednia" na psa, kota lub inne stworzenie? Pies został. 
Moi rodzice byli psiarzami. I jedno i drugie wychowywało się z psami. U mojej mamy był Dingo, a u mojego taty kilka psów (np. pudlica Agata słynąca ze swej mądrości). Nic więc dziwnego, że w ich własnym domu musiał pojawić się pies. A że był to szczeniak bokseropodobny... Przypadek. Pies miał różne przygody i różne opowieści o nim krążyły, np. że zjadł szklankę, a jej denko zawinęło mu się w skórkę od kiszonego ogórka (które uwielbiał), co uratowało mu życie. Stąd też wzięło się imię (niejako wybrał je sobie sam). Nawet jako szczenię był pieskiem bardzo czystym, więc kiedy został na jakiś czas sam, a pojawiła się nagła potrzeba — wyciągnął skądś worek waty, rozciągnął jego zawartość po pokoju i... upstrzył siuśkami i kupami. Wyobrażam sobie miny całej rodzinki i sprzątanie...

Kiedy na świecie miałam pojawić się ja, rodzina wymogła odsunięcie psa od mamy (ciąża zagrożona itp.) — Fakir zapewne poczuł się zdradzony, ale nigdy nie chował urazy. Jakiś czas po moim urodzeniu powrócił do domu i zastał w nim mnie. Łyse, rozdarte dziecię, na które wszyscy chuchali i dmuchali. Postanowił pilnować mnie. Tym bardziej że co pewien czas śmierdziałam. Zawsze wtedy szedł po mamę i spojrzeniem przekazywał informację, że nie da rady dłużej zajmować się tym czymś, bo to coś śmierdzi, bardzo śmierdzi. Kiedy zaczęłam raczkować, pies był zawsze w pobliżu. To po nim się wspinałam i ustawiałam do pionu. Z nim jadłam posiłki, albo raczej... dzieliłam jego posiłki na nas dwoje — siedziałam przed miską z psimi kluskami polanymi sosem — jedna kluseczka była dla mnie, druga dla Fakira. Jeśli rysowałam rodzinę, to zawsze był tam Fakir (i cała masa innych wyimaginowanych zwierząt, ale to pominę). Podobno boksery kochają dzieci i mimo faktu, że był to groźny pies, który nie lubił mundurowych (rzucał się na każdego, co w tamtym czasie wcale nie ułatwiało życia), nie lubił zagrożeń dla rodziny (różnie te kwestie interpretował) i czarnych psów (motyw z przywiązywaniem się do latarni został przerobiony wielokrotnie). Dzięki niemu zaczęłam chodzić. Żebym nie upadła, skradał się obok mnie i wyczuwając moją utratę równowagi, kładł się tak, żeby leciała na niego. Do ósmego roku życia był moim nauczycielem, opiekunem i kompanem. Zawsze żałowałam, że jestem za mała, żeby wychodzić z nim na spacer. 
Fakir umarł — zapalenie gruczołów limfatycznych. Był dokładnie 21.01.1987. Miesiąc później tato przyniósł kolejnego boksera. Tym razem "czystej krwi", za to też z giełdy (ale elektronicznej). Tego pana, który miał już nadane imię (Bass) to ja "uczyłam". Z jakimi rezultatami? Potrafił warować, równać, siadać i podawać łapę. Czasami podawał obie. Właściwie to zawsze podawał obie. Wyglądało to tak — mówiłam "siad", pies siadał. Mówiłam "waruj", pies siedział. Mówiłam "leżeć", pies kładł się i zerkał na mnie z wyczekiwaniem. Ponawiałam komendę "siad", pies siadał. Mówiłam "podaj łapę", pies podawał łapę. Mówiłam "poda drugą", grzecznie podawał drugą. Mówiłam "dobry Bassek" — pies w typowym dla bokserów pląsie zaczynał szaleć, po czym serwował mi obie łapy (na ramiona, bo to był ponad czterdziestokilowy pieseczek) i przywalał mnie do ściany, podłogi itp. i wylizywał twarz. Z czasem na komendę "siad" wykonywał cały cykl sam — po czym przygważdżał gości do ścian i obcałowywał. Taki był z niego wylewny chłopak. Był moim kompanem zabaw i spacerów, bo wreszcie mogłam sama wychodzić z nim na pobliskie retkińskie łąki. Wiele mam wspomnień z nim związanych i chociaż zawsze najbardziej na świecie chciałam, żeby mieszkał z nami kot, to bardzo kochałam nasze psy. To psy nauczyły mnie wrażliwości na "innego". Próba zrozumienia ich potrzeb, ich świata prowadziła do sprowadzania do domu kolejnych zwierzaków (kanarzyca Mimi, papużyca Koko, żłów Kuba i wreszcie koty: Demona, Amon, Malwina, Avanti, Pablo i moja Klee..., o próbach z sierpówkami nie wspomnę). Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie mojego domu bez zwierząt (nawet brak domu jest mniej dotkliwy, kiedy są zwierzęta). Dlatego czasami słysząc obawy ludzi, że pies zagryzie, a kot zadusi dziecko... zastanawiam się, w jakim świecie żyją te osoby. Dla mnie kwestia niewyobrażalna: świadomie (czyżby?) pozbawić się kontaktu ze stworzeniem, które otwiera człowieka, wspiera jego rozwój, uczy...

Jestem wdzięczna moim rodzicom za to, że być może nie myśląc nawet o tym, zapewnili mi najlepszego z możliwych nauczycieli. 

Łucja Lange
_________________
zdjęcia pochodzą z archiwum rodzinnego autorki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękujemy!
Twój komentarz pojawi się po zatwierdzeniu przez administratorów strony.