poniedziałek, 31 sierpnia 2015

V.055

Simba


Batman


Jack


Dexter















O czterech kotach, które wybrały sobie dom


Kiedyś ktoś mi powiedział, że to koty wybierają sobie dom, bo ludzie nie mają zwykle nic do gadania. Dlatego też takim okrucieństwem jest pozbycie się kota z jakiegokolwiek absurdalnego powodu. 
Słuchając opowieści Eli, miałam wrażenie, że coś w tej "mądrości" jest. Faktycznie — każdy z czterech panów dom wybrał sobie z namysłem. Całkiem sam. Najpierw był Jack — pojawił się i już. Chwilę później zjawił się jego prawdopodobny brat Dexter, pomyłkowo poczytywany za Jacka. Obaj panowie bez zapowiedzi i planów na koty zamieszkali z rodziną Eli. Po jakimś czasie do duetu pręgusów dołączył trzeci — nazwany przez syna Eli Simbą. Simba ma problemy z piaskiem. Chłopak zatykał się. Obecnie skorygowano mu płeć (żartuję!) i mniej doskwierają mu te dolegliwości. Trzeba przyznać, że kot trafił na dobrego lekarza — mój tyle szczęścia nie miał. Jedyne co mu proponowano to przetoka i wieczne ciurkanie... 
Po paru latach, kiedy Ela z synem odpoczywali, przyszedł do nich mały kotek. Czarny z białymi skarpetkami. Ponieważ nie wykazywał oznak strachu — dołączył do stada, jako Batman. 
Co można powiedzieć o kotach Eli? Że są różne. Że każdy lubi coś innego. Ale przede wszystkim, że są bardzo rozumne. Zrobiłyśmy mały eksperyment z kabanoskiem — koty na słowa Eli o tym, że teraz może jeść z ręki ten lub inny, trafiały bezbłędnie. I to chyba najlepiej dowodzi, jak pojętne są koty. 
Z rzeczy ciekawych muszę powiedzieć, że Simba aportuje sreberko (może być papierek). A poza tym to koty mają kochający dom, gdzie drą sobie pufę (coś przecież muszą) i żyją spokojnym, statecznym kocim życiem. Są kochane i rozpieszczane (w granicach przyzwoitości), pomimo problemów z nimi związanych (wspomniany Simba i problemy z zatykaniem się). Może dlatego, że są przesłodkie, że są przytulasami, a może po prostu dlatego, że same wybrały sobie ten właśnie dom i tych ludzi? 

niedziela, 30 sierpnia 2015

V.054

Rudek


Ciapek


Ciapek


Rudek


Ignac


Ignac


Juvit


Juvit



"Córka chciała psa"...

Tak zaczęła się ta historia. Kto widział zdjęcia, rozumie, że psów na nich nie uświadczysz. Dlaczego? Bo rodzice doszli do wniosku, że najpierw młodzież trzeba przetestować na okoliczność odpowiedzialności za zwierzaka. Dlatego pojawiła się pierwsza świnka. Historii świnek przytaczała nie będę (odsyłam na forum świnkowe), bo pięknie spisał ją tata, który... No właśnie. Ta historia po pierwszej fazie chcenia przeobraża się w kolejną fazę: "więc tata ma świnki". Okazało się, że to na tatę świnki rzuciły najskuteczniej dzialający czar i nie ma mowy, by się od nich uwolnił. 
W tym domu jest czterech świniaczków — Rudek, Juvit, Ciapek oraz Ignac. Mają swoje wybiegi w tatowym gabinecie. Rudek uznał, że skoro przyszłam, to kiedyś sobie pójdę, więc on nie będzie specjalnie zawracał sobie mną głowy. Jego współlokator Ciapek miał inne podejście. Uznał bowiem, że migawka w aparacie to mój sposób na atak. Wolał mnie obserwować bacznie — chociażby jednym okiem. Juvit początkowo był w stresie i ukrywał się, po czym zawędrował na sianko i zerkał na wszelki wypadek kontrolnie na mnie, ale już nie chował się. Czwarty, czarny świń (co utrudniało fotografowanie) Ignac, to jeden z tych osobników, który jest wyluzowany i zdecydowany — jedząc marchewkę, czy selera naciowego, nie tylko nie pozwolił sobie odebrać smakołyków, ale także nie dał narzucić sobie szybkiego tempa konsumpcji. Doprowadzał tym do szału Ciapka zza ściany oraz Juvita, który podejmował próby przejęcia jedzenia. Całkowicie nieskuteczne. 
Tych czterech panów to stan obecny — w załączonej powyżej lince przeczytacie o tym, ile świnek było od samego początku i w jaki sposób trafiały one akurat pod ten dach. Czy opiekunowie żałują, że przygarnęli świnkę, zamiast psa? Nie sądzę. Jedyne czego można żałować to smutne odejścia świnek, ale nie to, że pojawiły się w domu. Niestety świnki nie żyją długo (co związane jest głównie z chorobami nowotworowymi), to jeden z mankamentów z nimi związanych. Dowiedziałam się, że przy dobrej opiece świnki morskie mogą dożyć nawet dziesięć lat (średnia życia to 6-8 lat) — jest to ważna informacja dla osób, które chciałyby adoptować świniaczka, bo musimy zakładać, że na tych dziesięć lat zapewnimy zwierzakowi kochający i odpowiedzialny dom. 
Ci czterej panowie wyczekują swoich opiekunów, domagają się uwagi. Nie jest więc dla nich obojętne, czy mają opiekuna. Przyznaję, że zauroczyli mnie bardzo. A ich zróżnicowane zachowania to znak, że także świnki morskie mają różne charaktery. Warto o tym pamiętać.

sobota, 29 sierpnia 2015

V.053








Cynamonowe oczy Cyny i (wcale nie) kościsty Kostek

W sobotę zrobiłam rajd po Łodzi. Odwiedziłam aż trzy domy. Pierwszym z nich był dom Cyny i Kostka. Czarnych, szczęśliwych kotów Aleksandry. Jak wiadomo, lubię do spotkań dobierać tematy i problematyzować mniej lub bardziej teksty, by poza opowieścią o podopiecznych i ich opiekunach przekazać coś więcej. Zastanawiałam się więc, co uczynić kluczowym punktem w tym przypadku... Doszłam wreszcie do wniosku, że istnieje tylko jedna możliwość — spojrzenie na historię, którą opowiedziała mi Aleksandra od strony wspomnień zapisanych kocią obecnością, czasami dobrych, czasami traumatycznych. 
W życiu Oli był już kot, Max. Dożył ludzkiej pełnoletności, co w kocich latach oznacza pełną geriatrię. Tymczasem mama Oli wraz z koleżankami z pracy dokarmiała koty. Na zakładowym podwórku hasała kocia młodzież nadzorowana przez kocie matki. Tylko jeden kotek był na uboczu. Czarny, przeraźliwie chudy — najwyraźniej skazany na śmierć przez stado. Mama Oli nie zastanawiała się długo. O kocię trzeba było walczyć. Ale udało się. Kot nadal z Aleksandrą jest. Nie ma jednak już jej mamy. Co do Kostka — był chudzielcem, stąd imię. Dziś trudno w to uwierzyć, bo kocur dorobił się po ostatnich przygodach poduszeczki na podwoziu. Był taki moment, w którym Ola bała się, że już Kostka nie spotka — wyjechała do Indii, a Kostek dał nogę i tyle go widzieli. Wtedy wychudł. Po tej eskapadzie najwyraźniej doszedł do wniosku, że najlepiej napełnić brzuszek na zapas. Kostek jest gadatliwym kotem, bardzo towarzyskim i bardzo chętnym do pieszczot. Możliwe, że stale opowiada o swoich licznych przygodach — niestety nikt nie stworzył jeszcze translatora z kociego na nasze, więc ręki sobie uciąć nie dam w kwestii treści Kostkowych wyznań.
Cynamonkę przywiózł były partner Aleksandry, obronił ją przed niechybną śmiercią. Cyna jest kotką bardzo chętną do zabawy, wpycha się na kolana — jak tylko zauważy, że są jakieś wolne w zasięgu wzroku. I chociaż nie gada tyle, co Kostek potrafi bardzo dobrze komunikować swoje potrzeby. Cyna jest też damą, chociaż szalejąc za różową myszą jest jakby już mniej dystyngowana, wywija natomiast fikołki i wygina się we wszystkie strony.
Koty u Oli swoimi licznymi przygodami odliczają czas. Są jego znacznikami — dzięki nim zapisują się wspomnienia. Te bardzo pozytywne, towarzyskie i wygimnastykowane koty (w końcu ich opiekunka jest instruktorką jogi, więc nie może być inaczej!) mimo dużego podobieństwa (oba czarne) są bardzo różne i noszą w sobie także różne epizody, które po krótkiej chwili sypią się jak z rękawa...

piątek, 28 sierpnia 2015

V.052













Afeni i Shiawase

W sobotnie upalne przedpołudnie na warszawskiej Białołęce odwiedziłam Martę i jej dwie piękne kotki. Jak to często bywa, przypadek zdecydował, że pięć lat temu rozpoczęła się przygoda Marty z kotami. To właśnie wtedy do mamy jej ówczesnego chłopaka zimą przybłąkała się kotka w ciąży, która wkrótce urodziła pięć kociaków. Zupełnie spontanicznie Marta postanowiła adoptować jedno z kociąt i tak Afeni, zwana Afi, w wieku dwóch miesięcy stała się częścią jej rodziny. Marta nie miała wtedy zbyt wielkiego pojęcia o kotach. Nie wiedziała nic o wychowaniu i prawidłowych żywieniu. Wszystkiego uczyła  się na własnych błędach.
Afi jest kocią indywidualistką, która nie ufa obcym. Zdecydowanie potrzebuje czasu, aby zbudować więź z człowiekiem, ale za to kompletnie nie przeszkadzają jej przeprowadzki i dobrze czuje się w każdym miejscu. Codziennie rano przychodzi na pieszczoty, ale można je dozować tylko w takiej dawce, na jaką pozwoli. Nie lubi okazywać uczuć, z charakteru jest "typowym" kotem.
Po kilku latach mieszkania z Afi Marta stwierdziła, że w jej sercu jest miejsce na jeszcze jednego kota. Jej partner chciał, żeby adoptowali jakiegoś małego kociaka, a Marta wolała dać dam jakiejś kociej bidzie. I tak los zesłał im młodziutką szylkretkę po przejściach. Kotkę znalazła na ulicach Lublina znajoma Marty. Małe kilkumiesięczne kocię siedziało na środku ulicy i żałośnie płakało. Okazało się, że miała oskórkowany ogon i rozciętą tylną łapkę… Jak do tego doszło, niestety nie wiadomo. Najważniejsze, że po tych strasznych wydarzeniach właściwy człowiek znalazł się na właściwym miejscu i życie biednej kotki się odmieniło. Jednak jej ogon był w tak złym stanie, że nie udało się go odratować i musiał zostać amputowany. Marta o tej wyjątkowej szylkretce dowiedziała się z portalu społecznościowego i już wiedziała, że to właśnie ona z nimi zamieszka. Otrzymała imię Shiawase, co po japońsku znaczy szczęście. Shia trafiła do Marty i Andrzeja już po operacji. Wspaniale odnalazła się w nowej sytuacji, a brak ogona nie przeszkadza jej w byciu sobą! Kotka pomimo swoich przejść kocha wszystkich ludzi. Dla niej człowiek jest najważniejszy, to po prostu dusza towarzystwa i przylepa. Ale też mały nicpoń i gaduła. Codziennie rano przychodzi do łóżka i opowiada, jak jej minęła noc.
Między kocimi dziewczynami nie ma wielkiej miłości. Jest to raczej szorstka przyjaźń, ale za to wspaniale się razem bawią i zapewniają sobie sporą dawkę ruchu i ćwiczeń. Bo nie od dziś wiadomo, że co dwa koty to nie jeden!

czwartek, 27 sierpnia 2015

Z MIŁOŚCI DO ZWIERZĄT.003

Wszystkie koty tańczą Flamenco! (w Gliwicach)


Dla Komitetu Społecznego Pokochaj i Przygarnij z Gliwic ubiegła niedziela była niezwykle pracowita — dzięki współpracy z kawiarnią Cafe & Collation mogła odbyć się po raz kolejny ich wakacyjna impreza. W tym roku tematem przewodnim była Hiszpania. 
Wśród atrakcji nie mogło zabraknąć fantastycznego pokazu flamenco, koncertu zespołu Nivel oraz pyszności z paellą w roli głównej. Na odwiedzających czekały też inne atrakcje — krótka prelekcja behawiorystki "Co zrobić, aby Twój kot był szczęśliwy", porady dotyczące żywienia psów i kotów, bazarek rozmaitości z rzeczami otrzymanymi od licznych darczyńców, możliwość wykonania magnesów z własnym zdjęciem. W międzyczasie licytowane były otrzymane od różnych firm karnety, a także przedmioty przeznaczone na ten cel. Również najmłodsi nie mogli narzekać na nudę: malowanie kocich buziek, konkurs i zabawy z bańkami mydlanymi XXL cieszyły się sporym zainteresowaniem. 
Dochód z imprezy przeznaczony zostanie na utrzymanie kotów (i psów) przebywających pod opieką Komitetu. W tej chwili są to około dwadzieścia dwa kociaki i sześć dorosłych kotów. Wiadomo — pieniądze są potrzebne głównie na utrzymanie domów tymczasowych i kastracje, ale też na leczenie podopiecznych z chorobą nerek i cukrzycą. Komitet w ciągu 2,5 roku swojej działalności znalazł dom dla ponad dwustu podopiecznych.
Impreza cieszyła się dużym zainteresowaniem — ciągle pojawiały się nowe osoby, a wokół atrakcji zawsze kłębił się tłumek zainteresowanych. Mam nadzieje, że wydarzenie zakończyło się nie tylko zebraniem niezbędnych funduszy, ale też zakiełkowaniem w kilku sercach chęci zaadoptowania czworonoga.














środa, 26 sierpnia 2015

V.051








Poznajcie Tosie Tośka "w całej okazałości"

Tym razem mamy dla Was historię uroczego królika, którego płeć uznać musimy za "dowolną" (był szczurzy gender, czas na króliczy). Kasia, opiekunka Tosi, jest moją sąsiadką, vis a vis i często pijemy razem wieczorną kawę. To właśnie podczas jednej z takich wizyt spotkałam jej królika i zaproponowałam udział w akcji. Tosia, zazwyczaj bardzo towarzyska i chętna do mizianek, w dzień sesji była nieco zestresowana, więc zdjęć nie mam za wiele, ale za to jej historia jest bardzo ciekawa. Poczytajcie sami, co napisała Kasia: 

Jak Tosia dotarła do mojego domu? Pewnie każdy zadaje sobie to pytanie. W najprostszy sposób. Zauważyłam mała kuleczkę w sklepie zoologicznym i zapragnęłam przygarnąć ją do siebie. Wyróżniała się wśród swoich kolegów i koleżanek. Co więcej, jako jedyna, gdy podeszłam bliżej do akwarium, w którym się znajdowała, stanęła na łapkach i odwzajemniła kontakt. Gdy to zrobiła, od razu wiedziałam, że to będzie ten króliczek, nowy domownik. W ciągu dwudziestu minut mała kuleczka trafiła do nowego przestronnego domku i przyjęła imię Tosia. Z imieniem długozębnej nie było tak prosto i nadal nie jest. W sklepie zoologicznym dostałam informację, że króliczek jest płci żeńskiej, dlatego tak szybko otrzymał imię Tosia. Jednak jakiś miesiąc po dołączeniu do mojej rodzinki i wizycie u weterynarza okazało się, że Tosia to jednak chłopiec. Pytanie, co teraz? Tosia, czy Tosiek… dla mnie królik pozostaje Tosią i na to imię też reaguje.

Tosia jest potulnym króliczkiem. Nie boi się nowych osób, wręcz przeciwnie jest zainteresowana, któż to przyszedł w odwiedziny. Sprawdza przybyłego gościa, ruszając swoim słodkim noskiem. Jak już się oswoi, to liże gościa, aby się przypodobać i aby otrzymać pieszczoty w zamian. Pieszczoch z niej straszny. Potrafi wskoczyć na kolana, rozłożyć się i czekać aż ktoś będzie ją głaskał. Lubi spędzać czas tam, gdzie przebywają ludzie, gdzie słyszy głos. Choć bywają dni, że nie ma humoru i leżakuje pod stołem w kuchni.

Niestety z uwagi na fakt, że ma długie ostre przednie ząbki i rozrabia, nie przebywa cały czas swobodnie. Z klatki wypuszczam ją, jak wracam do domu. Trzeba też zwracać na nią uwagę, bo urwis z niej. Podgryza kable, ale najbardziej lubuje się w kwiatkach i narożnikach ścian. Ma kredę w klatce, jednak ta na ścianie zdecydowanie bardziej odpowiada jej podniebieniu. Gdy coś przeskrobie, wiadomo to po tym, że chowa się pod szafki kuchenne. Wtedy trzeba ja przekupywać jedzeniem, aby wyszła. „Mała” kombinatorka z niej. Oprócz ścian ulubioną przekąską Tosi są pałeczki z lucerną. Ile by nie dostała zjada je w okamgnieniu. Obżartuch z niej straszny, chyba po "mamusi" to ma. Obecnie Tosia nie przypomina króliczka miniaturki, ale nie martwię się, że to przez apetyt. Okazało się przy wizycie u weterynarza, że Tosia ma chyba geny jakiegoś domowego królika, dlatego rośnie jak na drożdżach. Jak to się mówi, kochanego ciałka nigdy dość, a pieszczoch i urwis jest z niej bardzo kochany. 
Taka właśnie jest Tosia, moja współlokatorka i członek rodziny.