czwartek, 31 lipca 2014

IV.024








Historia Gabrysia

W zasadzie wszystko potoczyło się bardzo szybko. Kota miałam adoptować dopiero jak wprowadzę się do nowego mieszkania, już na swoje. Jednak nagle zaczął chorować jeden z moich szczurów, przez dwa miesiące walczyliśmy z nowotworami, które jednak wygrały. Szczurki to zwierzęta stadne, więc oddałam drugiego szczurka do nowego domu, a wtedy pojawiła się pustka. Od małego wychowywałam się wśród zwierząt… Dom szczęśliwy to dom miauczący, szczekający, hałasujący. I tak jakoś wyszło, że zaczęłam przeglądać kocie i psie adopcje, najpierw zwierząt młodych, później wyrwało się to spod kontrolni i napotkałam zdjęcia Gabrysia.
Gdy pierwszy raz go spotkałam nie zwracał na mnie uwagi, zakochany we właścicielach z domu tymczasowego, gdzie był pierwszym wychowankiem. Poprosiłam o kilka słów o początkach Gabrysia i dostałam taką notkę od DT, pełną miłości i tęsknoty za tym wspaniałym kocurem:

„Schronisko bardzo źle działało na Gabrysia, wyglądał na przestraszonego wciśnięty w najdalszy kąt metalowej klatki. Spędził w niej dużo czasu, bo wraz z kotami z tego samego domu, zapadł na kalciwirozę, musiał być leczony i oddzielony od pozostałych mieszkańców schroniska. W samotności, bez kociej ani ludzkiej czułości i w morzu obcych zapachów. Znalazł się w Schronisku po tym, jak jego opiekunka została eksmitowana z mieszkania. A wraz z nią kilkanaście kotów...
Zabraliśmy go do nas - skulony, apatyczny, z głową odwróconą i unikający spojrzenia. Dopiero po dwóch dniach odważył się na chwilę rozluźnić, głaskany przytulił się do ręki człowieka i zaczął mruczeć. Całkowity brak agresji wobec ludzi, spokój, przytulaśna natura i niezwykła uroda spowodowały, że stał się moim ulubieńcem. Jednak schronisko pozostawia po sobie ślad w pierwszych miesiącach od adopcji. Gabryś miał więc w sobie lęk, który kierował przeciw drugiemu kocurowi. Chociaż pochodzili z tego samego domu, mieli różne charaktery i Gabryś uznał lękliwego słabszego Oliwiera za zagrożenie. Chęć bronienia swojego terytorium i zdobytego z trudem bezpieczeństwa powodowała bierną agresję Gabrysia wobec Oliego. Nie chciał go wpuszczać do pokoju, a zwłaszcza do łóżka opiekunów, dumnej fortecy, a do tego jakże wygodnej. Naszym porannym i wieczornym rytuałem stało się przychodzenie Gabrysia do łóżka na mizianie. Gdy kładłam się i gdy budziłam się, wskakiwał i domagał się głaskania, włączał traktorek i odpływał w rozanieleniu. Dopiero po upływie kilku tygodni wyszedł z depresji na tyle, by zacząć się bawić i z biegiem czasu coraz skoczniej gonił za wędką. Pod koniec pobytu u nas nie poznawaliśmy Gabrysia, miał w sobie energię i chęć życia. Niestety przez narastający konflikt z Olim musiał zostać oddany do dalszej adopcji. Bardzo po nim płakałam. Ale też zapoczątkował serię następnych adopcji i przekształcenie naszego niewielkiego lokum w Dom Tymczasowy.”

Gdy już znalazł się u mnie początkowo schował się pod piekarnikiem. Szukaliśmy go z paniką cały dzień bojąc się, że wyskoczył przez okno. W porze obiadowej zaczął skrobać w swojej kryjówce i zgrabnie wysunął półeczkę, przez co prawie dostaliśmy zawału. 
Pierwsza noc była okropna. Do 5 nad ranem Gabryś budził mnie przytulając się, a po kilku sekundach biegł pod drzwi i miauczał. Później cały dzień spędził na półce w wieszaku na ubrania, którą musiałam przearanżować na jego legowisko i tak też zostało do teraz. Następnego wieczora opanował kanapę i powoli zaczął się przyzwyczajać do domowników. Po tygodniu już zaczął broić, towarzyszyć mi w kuchni i w łazience, kłócić się o to czyja jest poduszka, reagować na wołanie. Bardzo boi się nowych osób, jednak szybko przyzwyczaja się do nich, zaś swoje ulubione osoby nagradza głośnym, uspokajającym mruczenie, nie tylko za mizianie. Czasami wystarczy położyć się obok niego i już jest najszczęśliwszym kotem na świecie – przewraca się na plecy i prosi o mizianie po brzuszku.

czwartek, 24 lipca 2014

IV.023
















Dzisiaj opowiem wam o Kasi i jej kotach. W życiu Kasi jest wiele kotów, często porzuconych i potrzebujących, ponieważ Kasia prowadzi dom tymczasowy dla kotów  - „Koty z Kociej”. Oczywiście jak każdy zdrowo kotnięty ma także własne, prywatne stadko i to stadko wam przedstawię.

Jest więc rudy Bebe – dżentelmen z Holandii, tak jakby troszkę przemycony podczas powrotu do Polski, ale miłość nie wybiera, a Bebe jest Kasinym ukochanym kotem. Bebe chwali się najdłuższym kocim ogonem (33cm!). Jako jedyny kocur w stadzie twardą łapką trzyma dyscyplinę.

Jest biało-czarna Mimi, przytulasek i pieszczoszka. Razem z Bebe pilnują swojej Dużej w kąpieli, a Mimi siada wtedy na ramionach Kasi tuż nad poziomem piany w wannie.

Do zdjęć entuzjastycznie pozowała dwumiesięczna czarna Julianka – tymczasek. Julianka lubi biegać za papierkami po cukierkach lub zaczepiać Bebe i wciągać go do wspólnej zabawy. Jak każde kociątko jest przesłodka i urocza. Julianka szuka swojego wymarzonego domku. Tak więc nie krępujcie się.

Zdjęciami wzgardziły czarna Nigella – zabrana z ulicy deszczowego, październikowego wieczoru oraz Eleonorka, której nikt do niczego zmusić nie potrafi, nawet doświadczona w pracy z kotami Kasia. Eleonorka po prostu lubi być dzikim, niezależnym kotem – w przerwach między posiłkami.

Na czas mojej wizyty gdzieś się zawieruszyła także Kropka – archetypiczna Kocia Matka Polka  przez rok grała z Kasią w kotka i myszkę nie dając się złapać, rodząc w tym czasie kilka miotów. Wszystkie mioty – zawsze zdrowe, odkarmione i wypieszczone przez Kropkę zbierała Kasia. Aż w końcu kiedyś Kropka postanowiła, że dość już kociąt odchowała  pozwoliła się złapać i zabrać na sterylkę. Teraz mieszka u Kasi i inspiruje ją do działania na rzecz kotów.

Prócz małej Julianki u Kasi gości wiele innych kotów - dużych i małych, czarnych, łaciatych, pręgowanych. Wszystkie pod jej troskliwą opieką czekają na swoje kochające i odpowiedzialne domki.

piątek, 18 lipca 2014

IV.022









Nigdy więcej kotów! - czyli słów kilka o kotce, Venus. 



Pamiętam ten dzień kiedy sama sobie złożyłam taką przysięgę i pamiętam ten wrześniowy poranek kiedy otworzyłam drzwi i o mało nie zdeptałam przerażonej biało-szarej bidy patrzącej na mnie proszącym wzrokiem. Wychodziłam do pracy myślami błądząc już po urlopowych planach.
Nie chciałam kota! Nie chciałam zwierzęcia w ogóle. Miałam wyjechać na długie wakacje i beztrosko korzystać z uroków egzotyki.
Ale jak to mówią kociarze: to nie my wybieramy kota, to koty wybierają nas...
Tamtego ranka spóźniłam się do pracy, po południu zakupiłam kuwetę i karmę.
Z każdym dniem w domu przybywało kocich gadżetów, a ja wciąż upierałam się, że nie chcę mieć kota.
Biało-szare futro okazało się kotką. Piękną i rozczulającą, sprytną i przebiegłą. I w każdym nawet najmniejszym detalu podobną do mojej poprzedniej Koteczki, po odejściu której obiecałam sobie, że kotów więcej mieć nie będę...
Venus zdecydowała, że zostaje ale w swej łaskawości dała mi chwilę abym przyzwyczaiła się do tego faktu.
Od tamtego poranka minęło 3 lata.
Venus zawładnęła domem i moim sercem i stałyśmy się praktycznie nierozłączne.
Razem śpimy, jemy, razem podróżujemy, razem tworzymy.
I nie wyobrażam sobie żeby miało jej nie być.
Jest prawdziwą kocią księżniczką. Nie jada byle czego, nie sypia gdzie bądź. Głośno żąda aby kuweta była sprzątana NATYCHMIAST po jej wizycie. Wybiera sobie ludzi, którym pozwoli się pogłaskać. 
Czasami jednak zapomina o swoim królewskim pochodzeniu i zamienia się w prawdziwe tornado 
Mnie wzrusza i rozczula jej bezgraniczne zaufanie do mnie, gdy podróżujemy, przemieszczamy się. W drodze ufnie śpi na moich kolanach, a na miejscu po prostu układa się na moich rzeczach wiedząc, że skoro ja jestem w pobliżu nic jej nie zagraża.
Mamy swoje rytuały... Poranne wspólne picie kawy połączone z mizianiem, wieczorne oglądanie telewizji, czy zasypanie w określonej pozycji.
Venus ma tę cudowną kocią zdolność głuchnięcia gdy coś nie jest godne  jej uwagi, ale też kociej empatii, gdy mnie akurat potrzebne jest pocieszenie. Wskakuje mi wtedy na kolana, zagląda głęboko w oczy i pomiaukuje, albo mruczy zapewniając, że wszystko będzie dobrze, bo przecież... jesteśmy razem.

Nigdy nie mów nigdy - oto czego nauczyła mnie Venus. 
To najpiękniejsza lekcja w moim życiu i oby trwała wiele wiele lat.


Bo koty są dobre na wszystko.
Na wszystko, co życie nam niesie.
Bo koty, to czułość i bliskość
na wiosnę, na lato, na jesień.
A zimą – gdy dzień już zbyt krótki
i chłodnym ogarnia nas cieniem,
to k o t - Twój przyjaciel malutki
otuli Cię ciepłym mruczeniem.

czwartek, 17 lipca 2014

IV.021








Chester

Chester trafił do naszego życia i domu w sierpniu 2012 roku. Byliśmy zdecydowani, że będziemy adoptować kota, nie wiedzieliśmy tylko skąd. Znajomy dał nam namiary na Fundację Agapeanimali.  Zadzwoniliśmy i odwiedziliśmy kotulnię tej fundacji w Poznaniu. Dziewczyny były bardzo miłe, ale koty bardzo nieufne. W zasadzie tylko jedna kotka była nami zainteresowana. Dziewczyny zaczęły z nami rozmawiać i uświadamiać, że adopcja kota to poważna decyzja. Chodzi o odpowiedzialność za żywą istotę!!! Mieliśmy się przygotować - m.in. założyć siatkę na balkon, kupić legowisko, transporter, miseczki. W międzyczasie dostaliśmy telefon, że w jednym z domów tymczasowych właścicielka ma problem. Był tam kotek, którego nie tolerowała rezydentka i trzeba było szybko poszukać mu innego domu. Kotek był mały - miał około 3 miesiące. Nie było co się długo namyślać, po prostu pojechaliśmy do niego. Gdy weszliśmy kotek skakał, był bardzo ufny, tulił się do nas i chciał się bawić. I to bardzo przyjazne nastawienie aż tak pozytywnie nas zaskoczyło, że wyciągnęliśmy transporter, a Chester po prostu do niego wszedł i pojechaliśmy do domu. 

Pierwsza noc była chyba większym stresem dla mnie niż dla niego. Pamiętam, że za każdym razem, jak wracałam z pracy jedyne o czym myślałam to by jak najszybciej znaleźć się w domu z Chesterem. Początki były szalone, wie o tym każdy kto ma kociaka, np. ganianie swojego ogona dokładnie na nogach męża o 2.00 w nocy i inne szaleństwa. Ale od razu wiedzieliśmy, że adopcja Chestera to była najlepsza decyzja w naszym życiu. Z czasem nasz mały łobuz wydoroślał, trochę spoważniał, ale ganiania po całym mieszkaniu z moją gumką do włosów nie odmówi. 

Po pół roku zaszłam w ciążę i spędzając więcej czasu w domu z Chesterem poznałam go, można powiedzieć, na nowo. Nie słuchałam „dobrych” rad, że skoro jestem w ciąży, to powinnam koty omijać z daleka. Wręcz przeciwnie, starałam się jak najwięcej dowiedzieć, w jaki sposób najlepiej przygotować Chestera na nowego członka rodziny. Oczywiście Chester musiał sprawdzić czy aby na pewno wózek wygodny (sypiał zresztą w gondoli myśląc pewnie, że to nowe legowisko), czy łóżeczko wygodne i przewijak. Przychodził do naszego łóżka, gdy byliśmy razem z Natalią i wąchał ją oczywiście. Początkowo trzymał się raczej na dystans. Zresztą kilku miesięczna Natalia była mało ruchliwa. Ale jak tylko zaczęła spędzać czas na podłodze, pełzać czy raczkować interesował się tym bardzo - czasami uciekał, ale obserwował bacznie. Chester już jako dorosły kot jest raczej niedotykalski. Jak masz coś dobrego do jedzenia to daj, ale nie miziaj. No a żeby dać się dotknąć Natalce na razie się nie decyduje... Ale z czasem po prostu z nią się oswoił. Teraz da się dotknąć, ale jak nie podoba mu się coś, to potrafi też małą pacnąć. Mój mąż twierdzi, że z czasem będą spać razem w łóżeczku… Zobaczymy.

Magdalena Bąk

środa, 16 lipca 2014

IV.020











O kocie marzyłam od zawsze. Niestety mama nie godziła się na zwierzątko ze wzgledu na moją alergię. Pewnego dnia jednak zobaczyłyśmy w internecie małą czarna kulkę - wkrótce u nas zamieszkała i dostała wdzięczne imię Mariola, na które do dzisiaj każdy się uśmiecha.

Mariolka była jedynaczką, ale do czasu... Wybierałyśmy się z mamą na wczasy do Maroka, tuż przed wyjazdem na lotnisko wyszłam do sklepu po wodę i moim oczom ukazała się kolejna malutńnka puchata kuleczka. Kilku dziesięciolatków z naszego bloku znalazło dwa koty w śmietniku, jeden szybko znalazł dom u babci jednego z nich. A drugi, drugi usilnie poszukiwał domu.... od razu się w nim zakochałam, ale co tu zrobić, wyjeżdżałyśmy na ponad 2 tygodnie... Nagle zjawił się mój sąsiad, także zapalony kociarz, który już był zdecydowany na kolejną adopcję. Ale kot musiał byc mój! Po pertraktacjach uzgodniliśmy, że kot wędruje do niego na czas mojej nieobecności, a po powrocie zamieszka ze mną. Podczas pobytu w Maroku wymyśliłyśmy dla niego imię Habibi (po arabsku kochanie). Wróciłyśmy, a zakochany w kocie sąsiad nie chciał go oddać. Na szczęście szkrab zamieszkał jednak ze mną.

To było 4 lata temu, wyprowadziłam się z domu, a z 38 dag wyrosło ponad 6 kg najkochanszego kota pod Słońcem. Habibi dostał drugie imię na polskie warunki - Stefanek. Oba koty są nadal ze mną.

Z Mariolką bywało różnie, na początku walki, później czarnotka uznała, iż Habibi to jest synek a teraz cóż, jak to z kotami, raz się drą, raz się kochają. Niestety na widok aparatu oba uciekają, gdzie pieprz rośnie, jakiekolwiek zdjęcie można cyknąc tylko z ukrycia.

wtorek, 15 lipca 2014

IV.019








W lutym 2012 przybył do naszego domu Pieróg, nasz pierwokotny. Przyjechał ze schroniska do nas, jako swojego domu tymczasowego. Wyszedł z transporterka i tak było, jakby od zawsze tu mieszkał. Poszedł prosto do swojego ówczesnego łóżka, które było zrobione z kartonu i kawałka kołdry przykrytej kocem. Po gruntownej kąpieli sprawdził czy wszystko było na miejscu (miski z jedzeniem i wodą, kuweta) po czym wrócił do łóżka i zasnął. Jak każdy kot schroniskowy miał świerzb w uszach, pchły, a nawet tasiemca i trochę zajęło nam doprowadzenie go do porządku. Pieróg okazał się strasznym indywidualistą, chociaż czasem (głównie zimą) lubi się poprzytulać. Głaskanie odbywa się tylko wtedy, kiedy on tego chce, czyli w umiarkowanych dawkach. Po kilku miesiącach ktoś zapytał czy Pieróg nadal jest do adopcji. Obojgu nam stanęły łzy w oczach - jak to, oddać komuś Pieroga? Szybko napisaliśmy stosownego maila, że ten kot ma już dom i nigdzie się z niego nie ruszy.
W lipcu tego samego roku znalazłam na Facebooku ogłoszenie o poszukiwanym domu tymczasowym (na 3 tygodnie) dla kociej mamy po przebytej hipertermii. Pomyślałam, że powinniśmy tej biduli pomóc, bo to tylko 3 tygodnie i moglibyśmy zobaczyć, czy Pierogowi będzie lepiej w towarzystwie. Ta koteczka nazywała się Shiva i, co tu dużo mówić, była brzydka. Chuda, brudna, ze sztywnym futerkiem i ogonem, jak u szczura. Miała wygoloną łapkę i brzuch ze szwami po sterylizacji. Po miesiącu była już na tyle odważna, że postanowiliśmy ją wykąpać i Shiva z szarej zrobiła się biała. Odpowiednia dieta zaowocowała puszystym i lśniącym futerkiem i odrobiną tłuszczyku. Przewracała się na plecy za każdym razem kiedy nas widziała i głośno domagała się pieszczot. Kilka miesięcy później znów wsytosowaliśmy odpowiedni e-mail, że Shiva zostaje z nami. Tak oto skończyła się nasza kariera domu tymczasowego.
Ponieważ Pieróg najwyraźniej był kiedyś kotem wychodzącym źle znosił przebywanie w mieszkaniu bez balkonu. Biegał od okna do okna, miauczał, uciekał, aż w końcu zaczęło się posikiwanie po domu... Oprócz leczenia, zdecydowaliśmy się też na przeprowadzkę. Znaleźliśmy mieszkanie na parterze w spokojnej dzielnicy z ogrodem wspólnym dla trzech domów. 
Już pierwszej nocy pod nasze okno przyszedł wielki szary kot, wyglądem przypominający kota norweskiego. Patrzył zaciekawiony na nasze koty, a one na niego. Po paru miesiącach odważył się wejść do domu i... został. Okazało się, że, chociaż lubi przebywać w domu, boi się ludzi i właściwie do tej pory możemy tylko pomarzyć o tym, żeby go pogłaskać. Nazwaliśmy go Jack Donaghy, ale w skrócie wołamy na niego Jackie. Krok po kroku uczymy go, że nie musi się nas bać i że jesteśmy dużo fajniejsi od zwykłych podawaczy pysznego jedzonka oraz kociego mleka. Już teraz daje się delikatnie pomiziać, kiedy zajada się sosikiem z łososia, a mam nadzieję, że za parę miesięcy uda się to także bez sosiku.

piątek, 11 lipca 2014

IV.018






Pani Kazia miała już wcześniej koty. Po ich śmierci były liczne postanowienia – żadnego kota więcej, bo człowiek się przywiązuje, a potem zwierzak umiera i robi się pusto. Nie i koniec. Chociaż od lat, dzień w dzień, dokarmia osiedlowe biedaki. A potem był wyjazd do rodziny i koty do wzięcia. Z Przemyśla na Śląsk wróciła już z młodziutką kotką, która okazała się… Kubusiem.
Teraz Kubuś jest uroczym dwuletnim kotem. Chociaż pozwala się głaskać i przytulać, to lubi pokazać, że ma ostre pazurki i zęby. Widać było, że jest łowcą, a nie kanapowcem - gonitwa za piórkami mogłaby trwać bez końca. Zdziwiła mnie jego rozmowność – niemal o każdym swoim działaniu informuje przynajmniej cichym pomrukiem. Prruh, miau, mruuuk – przy wskoczeniu na kanapę, przejściu połowy pokoju i umyciu łapy…
Kubuś mógłby zostać gwiazdą. Aparat w ogóle mu nie przeszkadzał, a wręcz przeciwnie – co jakiś czas rzucał zalotne spojrzenia w obiektyw. Łapki ładnie ułożone? A może wąsy umyję? Ten dziki sus na zabawkę udało się uchwycić, czy może jeszcze raz? Bez tremy i fochów.
Dobrze im z Panią Kazią. Chociaż Kubuś nieraz pokazał pazurki (i ząbki), to przecież jest to jej kochane, mruczące futro… Trochę niesforne, ale czy miłość zawsze musi być łatwa?

czwartek, 10 lipca 2014

IV.017





























Henia & Benia
Henia to kotka, która sama znalazła sobie dom. Kilka lat temu była tylko małą kuleczką, która urodziła się na działkach albo ktoś ją podrzucił...? Nie bardzo wiadomo. Moja mama robiła na działce ostatnie porządki przed zimą, był już listopad, nadchodziła ostra zima, gdzie wysoki śnieg leżał miesiącami, a mrozy nie odpuszczały. Tę zimę na działce przeżyły tylko dorosłe koty.
Jak zawsze michy dla kotów zostały napełnione i zlecieli się stali bywalcy. Mały łaciaty szkrabik przyszedł po nich, ale został odgoniony od miski. Mama zabrała więc maluszka na działkę sąsiada i tam nakarmiła. Kiedy dorosłe koty się rozeszły z pełnymi brzuchami malutka krówka znów się pojawiła. Bez większych ceregieli dała się wziąć na ręce, po czym ostentacyjnie zasnęła mrucząc. Mama tylko chwilę zastanawiała się co robić. Wzięła malucha do domu!

W tym czasie byłam w Berlinie na wycieczce, kiedy mama zadzwoniła z informacją, że w domu jest kociak nie uwierzyłam. Mieliśmy 17-letniego psa i kocura oraz głębokie postanowienie, że limit miejsca się wyczerpał. Kiedy wróciłam zakochałyśmy się w sobie od pierwszego wejrzenia. Henia traktowała mnie jak mamę. Sama znalazła sobie dom, dałam jej zatem możliwość wybrania sobie imienia. Rzuciłam karteczki z imionami i wylosowała Helę. Jak z Heli powstała w końcu Henia…? Nikt już nie pamięta…
Minął rok, magisterka napisana (z pomocą Heni!), obroniona, przyszedł czas na realizację kolejnego planu. Wyprowadzka do Berlina. Nie mogłam zabrać ze sobą Heni, bo mieliśmy mieszkać u mojej rodziny, która za jedyne dozwolone zwierzę domowe uważała chomika… Szybko zaczęliśmy więc szukać innego mieszkania. Po miesiącu mieliśmy już swoje 1,5 pokoju! Umeblowane, z balkonem, jedyne czego brakowało to kot! Nie tylko ja tęskniłam za Henią, z relacji mamy wynika, że ciągle łaziła po domu popłakując, jakby czegoś szukała. Kogoś?
Henia zamieszkała w Berlinie przy pierwszej możliwej okazji. Wreszcie byliśmy w komplecie. Nas troje. Mój mąż pierwszy raz w życiu miał w domu zwierzę. Znał Henię od kociaka, ale mimo to nie mógł powiedzieć, że zna koty. Henia pokazała mu, że koty to cudowne zwierzęta, które nadają się przede wszystkim do kochania. Tak też robi.
Nie miałam zamiaru się „dokacać”. Ale znów przypadek i kot zdecydowały za mnie.
Byliśmy już po przeprowadzce do większego mieszkania.
Pewnego dnia na FB jak zwykle przewijałam nowe wpisy, aż natrafiłam na niewyraźne zdjęcie chudej, osowiałej koteczki – Buni. Przeczytałam Benia, pomyślałam – to znak! Miejsce pobytu kota – DT w Szczecinie, ale blisko! Kolejny znak. Napisałam do jej opiekunki, zaczęłam wypytywać jaka jest Benia (nieświadomie pisałam z błędem). Wydała mi się idealna dla Heni. Jednak była jeszcze chora na koci katar, potrzebne było szczepienie Heni. Byłam prawie pewna, że chcę ją adoptować, wahałam się, bo jednak to ważna decyzja – na wiele lat, a ja jeszcze w planach miałam dziecko! Wymyśliłam więc wycieczkę do Szczecina w celach zapoznawczych! Myślałam, że może zacznie na mnie prychać, wyrazi swoją niechęć… cokolwiek? Weszliśmy do mieszkania, Benia była tam razem z siostrą, która po sekundzie siedziała schowana za kanapą. A Benia? Stała jakoś tak krzywo w przedpokoju i się na nas gapiła. Dała się wziąć na ręce i włączyła "traktor", a dysponuje nie byle jakim… zasnęła mi na kolanach. Jeśli miałam jakiekolwiek wątpliwości co do adopcji, to w tamtym momencie się rozwiały. Po niecałym miesiącu byłam znowu w Szczecinie w celu adoptowania mojego drugiego kota, który nie potrafi miauczeć, a jedynie szepcze.
W domu nie przeprowadziłam odpowiednio zapoznania, nie izolowałam kotów, nie dałam im czasu do namysłu, czasu na poznanie zapachów. Wypuściłam po prostu Benię z transporterka i powiedziały sobie cześć. Nie było większych spięć, poza tym, że czasem Benia czuje potrzebę pokazania, że ona tu rządzi. Henia jest uległa, przez co obrywa. Ogólnie chyba się lubią. Mam wrażenie, że Benia z wiekiem łagodnieje w stosunku do Heni,  więc może jeszcze wszystko przed nimi.
Za to my, Duzi, nie potrafimy już sobie wyobrazić naszej codzienności bez dziewczyn.
Lubimy nasze życie w Berlinie. Z kotami.
Prowadzę o nich bloga, tzn. one prowadzą, ja tylko im pomagam! Chcę pokazać, że kot to coś więcej niż futrzana kulka, która domaga się chrupek i gardzi każdym na swojej drodze, bo to często powielany stereotyp, który nijak ma się do rzeczywistości. Ludzie nie znają kotów, nie rozumieją ich, a ja bardzo chciałabym, żeby umieli je kochać tak jak my. Albo chociaż lubić, tolerować...