sobota, 24 czerwca 2017

VII.014

 
















Sila w ogrodzie...

Cieszę się, że podajecie sobie dalej naszą akcję, a nawet zapraszacie nas do swoich rodziców, krewnych i przyjaciół. To dla mnie osobiście super uczucie, szczególnie po dniu spędzonym na sprawdzaniu, czy osoby, które zgłosiły się do poprzednich edycji, faktycznie wystąpiły w akcji, czy ktoś czegoś nie dopilnował (oczywiście, że ja, bo przecież to ja miałam trzymać nad wszystkim kontrolę) i odkryciu, że jednak takich "zapomnianych" osób jest całkiem sporo (na moje standardy ZA DUŻO). W tym miejscu — przepraszam wszystkie osoby, które poczuły się pominięte. Staram się teraz to nadrobić. Wróćmy jednak do jednego z niedzielnych czerwcowych spotkań, kiedy to poznałam Silę. Wcześniej w tym domu królowała Łata. Łatka była psem bardzo kochanym, którego nie da się zastąpić. Jest nadal obecna w sercach domowników, czego dowodem są zdjęcia w ramkach i przywoływanie w opowieściach osoby tego nieobecnego już członka rodziny.
Sila to pies rasowy — jedna z wielu wersji Grzywacza Chińskiego. Piesek niewielki, ale za to jaki szybki! W pewnym momencie zastanawiałam się, jak to jest, że kiedyś fotografowałam kolarzy i miałam jakieś ostre zdjęcia, a tu nie daję rady zrobić nawet jednego... Sila to po prostu psie wcielenie Flasha i jest duża szansa, że zakrzywia przestrzeń i czas swoimi biegami po ogrodzie. Mała błyskawica krążyła ścieżkami, aż uznała, że ma dość. Wtedy padła i zaczęła wymuszać powrót do domu, na swoje ulubione pięterko. Trzeba jeszcze powiedzieć, że dziewczyna sama po schodach do ogrodu nie schodzi — należy ją znieść (na szczęście ciężka nie jest... patrzę z perspektywy opiekunki ośmiokilowego kota). Wejść, wchodzi już sama, ale sprawdza, czy idzie się za nią. Jest spokojną damą, która wielbi swoich domowników. Podczas swoich rundek po ogrodzie, co ważne, udowodniła, że nie tylko jest szybka, ale że może w międzyczasie robić wiele rzeczy: obszczekała więc sąsiadów, zaglądała za płot, gdzie bywają koty i chciała ponownie zaprosić je do zabawy, albo może pochwalić się sesją (trudno orzec). Zdołała nakłonić pięć osób do głaskania jej i wywaliła do nich brzusio, a także sprawdziła wszystkie roślinki, zrobiła, co psy robią na zewnątrz (bo z kuwet nie korzystają) i jeszcze zaczęła grzebać w ziemi, ale zapytana o cel tych działań zamyśliła się, a następnie odpuściła (udając, że to nie ona tam działała — potwierdzamy!).
Zapytacie zapewne, dlaczego znowu zwierz rasowy znajduje się w akcji o adopcjach — już wyjaśniam. Sila została adoptowana. Była dzieckiem z tak zwanej ciąży z rozsądku, zaleconej opiekunom przez weterynarza — znacie zapewne ten mit, żeby kastrować/sterylizować zwierzaki po chociaż jednej ciąży. W tym przypadku opiekunowie padli także ofiarą tej teorii i tak narodziła się Sila. Opiekunka jej matki bardzo chciała znaleźć właściwe domy dla piesków i bardzo dbała o to, żeby faktycznie trafiły do odpowiedzialnych ludzi. Akurat w tym czasie Pani Ela wypatrywała psa, który mógłby ukoić ból po stracie Łatki, a młoda Sila tak bardzo przypominała jej zmarłą podopieczną, że niemal natychmiast zareagowała na ogłoszenie. I tak Sila znalazła swój wspaniały dom, w którym jest wielbiona — i może wielbić wzajemnie. 
Sila jest śliczną, sympatyczną, bardzo przyjazną (jak już zaufa) i wysterylizowaną panną. Uwielbia psie cukiereczki i ciasteczka, no i uwielbia ludzi oraz prawdopodobnie wszelkie inne stworzenia, bo koty zaprasza do zabawy — chociaż nie chcą skorzystać — a w ogrodzie bacznie obserwowała co większe robaczki.


sobota, 17 czerwca 2017

VII.013


Muszek


Misia


Klara



Muszek


Misia


Klara
Muszek
Klara
Misia

Klarę mogliście podziwiać już w czwartej edycji akcji w obiektywie Oli Obuchowicz-Sawicz. To właśnie wtedy dowiedziałam się z moją mamą o całym projekcie i również wtedy pojawiła się pierwsza nieśmiała myśl o dołączeniu do tej fantastycznej inicjatywy.

W międzyczasie przez dom mojej mamy przewinęło się kilkanaście kotów — był to przystanek dla części podopiecznych domu tymczasowego U Siedmiu Kotów. Wszystkie Tymczaski, którymi moja mama się zajmowała, zostały zaadoptowane i mają teraz wspaniałe domu stałe, z których od czasu do czasu przychodzą wieści, o tym, jak się kociaki mają. Jednym z takich kotów, które miały być tylko na tymczas, była Misia.

Misia została złapana późną jesienią 2014 roku na jednym z wrocławskich osiedli jako mały dzikusek, który pogryzł karmicielkę. Po kilkudniowym pobycie na kwarantannie na klinice Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu trafiła do mojej mamy, gdzie pobyt rozpoczęła od... pogryzienia wszystkich domowników. Jednakże takie zachowanie nikogo nie przeraziło i w zamian wszyscy dali jej dużo ciepła i czułości. Misia robiła niesamowite postępy w kontakcie z człowiekiem i już po trzech dniach można było ją bez problemów głaskać, a po tygodniu sama zaczepiała domowników, by ją głaskali. W krótkim czasie skradła serca wszystkim (najbardziej mojemu bratu, notabene imiennikowi Michałowi) i zapadła decyzja, że zostanie z nami już na zawsze, dołączając do kociej rezydentki Klary. Misia do tej pory jest strasznym miziakiem i ogromnym łasuchem, który najbardziej na świecie lubi ryby, świeżą sałatę i oliwki. Uwielbia zabawy z piórkami, aportowanie i wylegiwanie się w słońcu na balkonie (oczywiście osiatkowanym). Świetnie dogaduje się z innymi kotami, była fantastyczną rezydentką dla maluchów, które moja mama tymczasowała w 2015 roku, a nawet pokusiłabym się o stwierdzenie, że wręcz im matkowała.

Klara (której historię możecie przeczytać tutaj) jest kotem o niesamowitej cierpliwości i bardzo przyjacielskim charakterze. To właśnie te cechy sprawiły, że jest niesamowitą opiekunką dla tymczasków. Klarcia to prawdziwa kocia dama, pełna gracji i wdzięku. Jej piękno zewnętrzne idzie w parze z pięknem wewnętrznym. Na co dzień sprawia pozory dość poważnej i dostojnej kotki, ale kiedy nikt nie patrzy, bawi się jak malutki kociak, a nie raz nakryliśmy ją na szalonych zabawach z Misią lub tymczasami.

Muszek to najmłodszy stażem członek stada. Przyjechał do mojej mamy niespełna miesiąc temu. Jego historia jest dość zawiła. Muszek został wzięty przez moją kuzynkę od pewnej pani, która miała rasową niewysterylizowaną kotką, którą pokrył nierasowy czarny kocur. Był ostatnim z miotu, taką małą sierotką z dość specyficznym wyrazem pyszczka, i nikt go nie chciał. Niestety wkrótce po adopcji, pojawiła się u mojej kuzynki alergia, mimo to Muszek został, a ona zdecydowała się na przyjmowanie leków. Kiedy zaszła w ciąże, alergia niestety znacznie się zaostrzyła, a Mucha trafił pod opiekę rodziców kuzynki, do których często zagląda. W późniejszym czasie okazało się, że i dziecko jest uczulone na kota. Niestety pewnej nocy zakończyło się to zarówno dla mojej kuzynki, jak i jej dziecka wizytą w szpitalu. Z ciężkim sercem (bo wszyscy pokochali Muszka), została podjęta najtrudniejsza decyzja — trzeba poszukać dla kota innego domu. Leki na dłuższą metę przestały działać. Uwierzcie mi, ale naprawdę wiele łez się wtedy polało. Wybór domu był dla kuzynki dość oczywisty i tak oto Muszek trafił pod opiekę mojej mamy. Byli opiekunowie wiedzą, że zawsze mogą go odwiedzić, a codziennie dostają od mojej mamy porcję zdjęć. Muszek jest dużym i bardzo spokojnym kotem. Uwielbia być głaskany i często się tego dopomina, a każdego gościa wita w drzwiach głośnym miauknięciem.

wtorek, 6 czerwca 2017

VII.012

Lilka przy wodopoju









Dzidek przy pracy




Pegi na słońcu





Smutne historie i wypadki losowe

Do Magdy i Aleksandra wróciłam, żeby opowiedzieć Wam o Lilce, bo Dzidka i Pegi już poznaliście — możecie poczytać o nich TUTAJ
Lilka ma za sobą smutną historię, jedną z tych, w których na usta samo ciśnie się "ale dlaczego?" — jak wszyscy (chyba) wiemy, na wypadki losowe nie ma rady. Jest, jak jest. Lilka miała swój dom, siostrę i opiekuna. Może nie był to Hilton, ale po co komu Hilton, skoro Lilka czuła się bezpiecznie. Jednak pewnego dnia zmarł jej opiekun. Wtedy pierwszy raz usłyszałam o niej i jej siostrze. Nie było do końca pewne, czy rodzice Roberta zaopiekują się kotami. Samotni, starsi, zmieniali lokal na mniejszy i po śmierci syna nie bardzo chyba czuli się na siłach, by opiekować się kotami. Mimo to przygarnęli futrzaste panny i niejako problem z szukaniem im nowego domu zniknął. 
W zeszłym roku w lipcu (2016) Magda napisała do mnie, że znalazła Lilkę na stronie schroniska, że ma nadane inne imię i że jest w schronisku z siostrą. Z pewnością teraz w myślach wszyscy pytacie — jak można było oddać członka rodziny? — wyjaśnię więc, że wypadki losowe po prostu są, nic na nie poradzić nie możemy. 
Kotki trafiły do schroniska, bo zawiózł je tam tata Roberta... po śmierci swojej żony. Człowiek został sam z kotami, których nie chciał. Bez syna, bez żony. Trochę za dużo dramatów. Poza tym nie nam oceniać tę sytuację, dlatego powróćmy do chwili odnalezienia dziewczyn na stronie schroniska — okazało się, że obie dziewczyny złapały koci katar, przypałętały im się jakieś stany zapalne oczu — u siostry Lilki oko udało się uratować (dziewczyna trafiła do Warszawy i mamy nadzieję, że też opowie swoją historię), u Lilki skończyło się pustym oczodołem. Kotki objęła opieką jedna z łódzkich fundacji (Kotylion) i tylko dzięki wsparciu fundacji (i darczyńców, którzy wpłacili datki) udało się kotkom pomóc. Adopcja Lilki nie była jednak taka prosta, bo okazało się, że dama ma jakieś problemy z załatwianiem się — po jakimś czasie wyszło na jaw, że to bardziej problemy z wrastającymi paznokciami, niż z pęcherzem. Po wyłożeniu kuwet podkładami kotka zaczęła normalnie korzystać z toalety. Niestety oznaczało to, że nie można jej zostawić na doglądanie przez rodzinę lub znajomych, bo dwie dodatkowe kuwety z podkładami, które trzeba natychmiast sprzątnąć, mogą stanowić utrudnienie. Tak Lilka została podróżniczką i w razie dłuższego wypadu, jedzie ze swoimi opiekunami w szeroki świat, którego nie znała. 
Lila jest bardzo miziastym kotem. Lubi towarzystwo człowieka i bez problemu dogadała się z nowymi towarzyszami życia. Ma wreszcie nowy dom i mimo traum jakie przeszła, może cieszyć się miłością i troskliwością. Tu jednak nie koniec wypadków losowych — tuż po mojej wizycie okazało się, że Lilka ma problemy z serduchem i nowotworem. Na serducho udało się znaleźć rozwiązanie — usunięcie płynu z opłucnej i zaaplikowanie tabletek, które kocica będzie musiała zażywać już do końca swoich dni. Jest lepiej, ale guz to tykająca bomba.
Zostawiam tę opowieść w zawieszeniu i odsyłam Was do śledzenia losów Lilki na jej fanpejdżu, który dzieli ze swoimi nowymi towarzyszami.  

sobota, 3 czerwca 2017

VII.011

Fason

Falbanka














Sentymentalna wizyta


Falbanka była moją pierwszą modelką z pierwszej edycji akcji "Mój Kot Ma Dom". Tak. W grudniu minie pięć lat, jak się poznałyśmy. Kiedy weszłam domu Oli i zaczęłam od witania się z kotami, zapytałam Falbankę, czy mnie pamięta – zachowała się, jakby pamiętała i chyba nawet ucieszyła się. Może nie tyle na mój widok, ile dlatego, że nie miałam ze sobą lampy. Przy pierwszej sesji ze względu na nieprzychylną zdjęciom aurę (pochmurna zima) taszczyłam ze sobą lampę z parasolką i statywem. Bardzo wtedy zestresowałam Falbankę, chociaż była dzielna i uparta w pozowaniu. 
Nie przyszłam jednak tylko do Falbanki. Tym razem miałam możliwość poznać Fasona, który jest przyrodnim bratem Falbanki i ludzkiego przyrodniego brata. Podopieczni dali z siebie wszystko, nawet na chwilę pojawiali się na zdjęciach rodzinnych, chociaż tego akurat się nie spodziewałam. Jednego jestem pewna — dostrzegalna jest więź między kotami i ich opiekunami oraz młodym człowiekiem, którego bardzo fascynuje ogoniaste rodzeństwo i trochę chyba zazdrości możliwości wchodzenia w lub na różne rzeczy, gdzie on jeszcze wejść nie potrafi lub jest przekonywany, że to zły pomysł. 
W życiu Falbanki nie tylko pojawili się nowi członkowie rodziny, ale też nowe miejsce — dużo zmian, które pręgowana panna zaakceptowała i chyba nie zamieniłaby się z innym kotem. 
Jeżeli chodzi o Fasona, to był bardziej powściągliwy — może i próbował nosić moje buty, ale te bardziej oblegała Falbanka, więc nie miał szans; może i zaglądał do mojej torby, jednak doszedł do wniosku, że przyjaźnić się ze mną nie musi. Nie aż tak. Fason pojawił się, ponieważ było więcej przestrzeni i można było zaryzykować dokocenie. Skończyło się na tym, że każdy spał z jednym kotem w osobnym pokoju, bo stres... Na szczęście "krawieckie koty" dogadały się i dziś tworzą wspaniałą rodzinę. 

Przy okazji tego spotkania, które idealnie pokazało, jak wiele potrafi zmienić się w życiu człowieka i w życiu kota, pomyślałam sobie o ciągu dalszym akcji — bo nie wiem, czy ma on być, czy jednak nie. Po pięciu latach nadchodzi kryzys i albo trzeba odpuścić, albo przeobrazić się, albo iść ślepo dalej ze świadomością, że pomysł może sam się zwinąć. Idąc do domu, robiłam sobie w pamięci listę plusów i minusów akcji. Minusem jest to, że bez Waszej aktywności i namawiania znajomych na udział w akcji nie ma szans na rozwój. Inny minus to nasz (wolontariuszy) brak czasu, bo przecież mamy swoje życia i światy bardzo skomplikowane, gdzie plan dnia bywa wypełniony co do sekundy — nasz brak odzewu, to Wasz brak chęci. Wracamy więc do pierwszego minusa. Trzecim problemem są niejasności związane z kwestią praw autorskich i późniejsze przepychanki. To bardzo męczy i już nudzi. A później mnie się odechciewa... Są też plusy: aktywnie promujemy świadome i odpowiedzialne adopcje i opiekowanie się zwierzętami; nasze wpisy są dobrym przykładem na praktykę opiekuńczą i budowanie relacji; otrzymujecie zdjęcia swoich podopiecznych, a w kontekście chorób i śmierci, pozostają Wam kolorowe pamiątki, po fantastycznych towarzyszach i członkach Waszych rodzin. Warto więc mimo wszystko do nas dołączyć, bo... nie jesteśmy zamkniętym kręgiem osób, ani grupą wzajemnej adoracji — mamy swój cel i chcemy go wspólnie z Wami realizować. 
Po ponownym spotkaniu z Falbanką myślę też, że to bardzo miłe móc zobaczyć pierwszą modelkę w nowych okolicznościach i jednak mieć pewność, że fajnie trafiła i że mam stały głód nowych opowieści... Mam nadzieję, że Wy też.