niedziela, 14 września 2014

IV.064










O tym, jak Kaina została opętana i zaraziła Pawła.

Przyszedł ten dzień, gdy postanowiłam po liceum przenieść się z mojej zabitej dechami mieściny do Poznania. Mój ukochany, wówczas trzynastoletni pies został oczywiście w domu.
Nie mogłabym żyć bez rudej sierści. Stwierdziłam, że muszę mieć kota. Małą rudą kulkę. Koniecznie rudą. Rudą, jak ja. Jak mój pies Timo.
Trafiłam na ogłoszenie, bez zdjęć, napisane bez polotu. Słowo klucz: ruda kotka.
Pojechaliśmy. Ja i przyszły koci tatuś.
Ubogi dom, sypiący się. Mężczyzna woniejący alkoholem. Kobieta, która chciała oddać kocięta w dobre ręce, jak najszybciej chciała stamtąd uciekać. 
Wtedy miały dwa tygodnie. Kulka wbiła się we mnie pazurkami i już wiedziałam…
Zaledwie dwa tygodnie później kobieta zadzwoniła z prośbą, by odebrać kociaka. Powiedziała, że reszta zostanie oddana jutro i jeśli nie wezmę go, pójdzie z rodzeństwem. Pojechałam pełna obaw, czy dam radę. Dziś postąpiłabym inaczej… wtedy nie miałam za grosz wiedzy, ani świadomości. 
Starałam się maleństwu zapewnić najlepsze warunki. Karmiłam butelką, dbałam o wszystkie jego potrzeby…
Po kilku tygodniach małej Lusi zaczęły rosnąć jądra (niezbyt długo się nimi „nacieszyła”) i tak powstał nasz szynek (bo trochę synek, a trochę kawałek szynki) Lucjusz Dżemek.
Udało nam się. Dziś nie wiem, jak dałam radę bez wiedzy o kotach, zająć się nim tak dobrze, ale to  najwidoczniej musiał być instynkt. Czuję się jego prawdziwą mamą, a on tak mnie traktuje. To kot idealny.
W wieku trzech miesięcy nauczył się siadać na komendę, gdy ktoś oferuje mu za to przysmak. 
Żyliśmy tak.. ja – Mama Dżemka, Tata Dżemka oraz Lucjusz Dżemek – w jednym pokoju, dzieląc mieszkanie z trójką współlokatorów, do których kociak bardzo się przywiązał. Było nam wesoło.
I któregoś dnia Timo przegrał z nowotworem… Do dziś mam łzy w oczach, gdy o nim mówię. 
Ale życie toczyło się dalej, już bez niego. W tym czasie zyskałam wiedzę na temat kotów, pokochałam te stworzenia ponad wszystko. Gdy Lucjusz miał rok, teściowa przygarnęła czarną kocią dziewczynkę - Lunę. Gdy do nich przyjeżdżamy, bawią się razem, jednak ona mocno dominuje na swoim terenie. 
Zapragnęłam pomagać. Robiłam budki dla wolnożyjących, dokarmiałam, gdy mogłam, kupowałam "cegiełki"  na aukcjach charytatywnych – jak właściwie każdy kociarz.
Kiedyś ze znajomą, która prowadzi grupę pomagającą kotom, pojechałam na działki dokarmiać koty, których "właściciele" przypominali sobie o nich, gdy kończyło im się tanie wino. I tak poznałam rocznego Zuzka. Był pod opieką Pomagajmy Kotom, gdy zachorował zimą. Po kastracji trafił znów na działki, niestety nie znalazł się dla niego nigdzie kąt. Był bardzo brudny, chudziutki i taki spragniony ludzkiej ręki! Wdrapał się na mnie, a ja znowu wiedziałam… Nie wróciłam do domu sama.
Minęły dwa lata, odkąd przygarnęliśmy Lucjusza. Mamy teraz dwa piękne, grubiutkie koty, które są moim największym osiągnięciem. Za miesiąc wylatujemy do Anglii… wiem, że podróż będzie ciężka, ale warto... będzie stać nas, by kupić im wszystko, co najlepsze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękujemy!
Twój komentarz pojawi się po zatwierdzeniu przez administratorów strony.