Moja historia zakocenia
jest długa, zawiła, skomplikowana, obejmuje cztery kocie pokolenia, dwa domy,
fundację i wreszcie pracę, która wyrosła z pasji.
W moim rodzinnym domu nie
było zwierząt (oprócz żółwia stepowego!), dlatego, kiedy wprowadziłam się do
teściów, nie byłam przyzwyczajona do kociego towarzystwa. A na miejscu czekały
na mnie trzy koty – Merlin, Garfield i Leon. Żyliśmy raczej obok siebie – kto inny
zajmował się nimi, na noc nie miały wstępu do naszego pokoju, czasem któregoś
pogłaskałam. Bardzo szybko odeszli Merlin i Leon, obaj mieli zaawansowane
choroby. Został Garfield, który po utracie współmieszkańców bardzo podupadł na
zdrowiu. Okazało się, że opieka nad nim jest czasochłonna i w jej trakcie
bardzo się do niego przywiązałam. Próbowaliśmy walczyć o niego rok – prawie codziennie
wizyty u weterynarza, podawanie leków, dbanie o sierść – Garfield doszedł nieco
do siebie, jednak po pewnym czasie choroba znów się odezwała i podjęliśmy decyzję
o eutanazji.
Zaczęło nam brakować
kotów. Zdecydowaliśmy się wziąć malucha od kotki wujostwa z tej
samej ulicy. Zyziek, czarny z białym krawatem, miał trzy miesiące i był
największym zbójem w okolicy. Nie dało się go utrzymać w domu, więc stał się kotem
wychodzącym, choć ogromnie przywiązanym do nas (i wzajemnie!). To był pierwszy
kot, z którym spałam w łóżku i któremu wszystko było wolno.
Żyliśmy sobie tak kilka
miesięcy, aż pewnego jesiennego dnia wyszłam z domu i na naszej ulicy coś
przebiegło mi drogę i schowało się pod samochodem. Przeszłam, ale to małe coś
zaczęło tak bardzo miauczeć, że wróciłam się i wzięłam na ręce. Zaczęło się
wyrywać, więc wypuściłam – położyło się na ziemi brzuszkiem do góry przede mną…
W ten sposób trafiła do nas czarna Safirka.
Safirka bardzo chorowała
i łobuzowała, łobuzowanie odbijało się również na jej zdrowiu (nawdychanie się
dymu, po tym, jak podpaliła sianko u żółwia; uszkodzenie oka w szale po
podanych lekach; uszkodzona wątroba po niepełnej dawce tabletki na tasiemca;
świerzb; koci katar; zarośnięty kanalik łzowy). Kilka miesięcy opieki nad nią kosztowało mnie jakieś
10 kg wagi – tyle było nerwów. Do tego pokochała Zyzia, ale bez wzajemności
niestety. Tolerowali się, ale walkom nie było końca. Obserwowaliśmy ich oboje i
doszliśmy do wniosku, że muszą być spokrewnieni – bardzo podobny wygląd, niektóre
zachowania – najprawdopodobniej jakiś okoliczny kocur jest ich wspólnym ojcem.
Decyzja o wyprowadzeniu
się od teściów była jednocześnie najtrudniejszą decyzją o pozostawieniu Zyzia
tam, a zabraniu ze sobą Safirki. Serce
mi się kroiło, ale wiedziałam, że Zyziu będzie miał dobrą opiekę. Po tym, jak
przyzwyczaił się do biegania po ogrodzie i okolicznych ogródkach działkowych,
nie mogłam zabrać go i zamknąć w dwóch pokojach, tym bardziej, że nie przepadał
za Safirą. Natomiast jej bardzo brakowało kociego towarzysza, dlatego dwa
miesiące po przeprowadzce „sprezentowaliśmy” jej rudo-białego malucha. Bardzo
szybko się do siebie przyzwyczaili, są niesamowicie związani – razem śpią,
ganiają, obserwują świat za oknem. Mały rudzielec był tak słodki, że z wyborem
imienia nie mieliśmy żadnych problemów – do tej pory Ksylitol, mimo że już
dorosły, jest najsłodszym kotem na świecie.
A ja w międzyczasie, zupełnie
niezauważenie, rozkochałam się w kotach i najpierw zaczęłam im pomagać jako
wolontariusz w stowarzyszeniu ochrony zwierząt, a wkrótce założyłam własną
działalność opieki nad kotami. I mimo, że kotów w moim życiu jest tak dużo, i
czasami jestem tak bardzo zmęczona opieką nad nimi i odpowiedzialnością za nie,
to wcale nie mam dość - ostatnio, patrząc na Safirkę i Ksylitola, jak układają
się do snu wtulone we mnie i siebie nawzajem, pomyślałam, że tak zupełnie
zwyczajnie bardzo je kocham.
:)
OdpowiedzUsuńtak bardzo Cię rozumiem :)
OdpowiedzUsuńpiękna miłość.