wtorek, 9 września 2014

IV.060










Moja historia zakocenia jest długa, zawiła, skomplikowana, obejmuje cztery kocie pokolenia, dwa domy, fundację i wreszcie pracę, która wyrosła z pasji.
W moim rodzinnym domu nie było zwierząt (oprócz żółwia stepowego!), dlatego, kiedy wprowadziłam się do teściów, nie byłam przyzwyczajona do kociego towarzystwa. A na miejscu czekały na mnie trzy koty – Merlin, Garfield i Leon. Żyliśmy raczej obok siebie – kto inny zajmował się nimi, na noc nie miały wstępu do naszego pokoju, czasem któregoś pogłaskałam. Bardzo szybko odeszli Merlin i Leon, obaj mieli zaawansowane choroby. Został Garfield, który po utracie współmieszkańców bardzo podupadł na zdrowiu. Okazało się, że opieka nad nim jest czasochłonna i w jej trakcie bardzo się do niego przywiązałam. Próbowaliśmy walczyć o niego rok – prawie codziennie wizyty u weterynarza, podawanie leków, dbanie o sierść – Garfield doszedł nieco do siebie, jednak po pewnym czasie choroba znów się odezwała i podjęliśmy decyzję o eutanazji.
Zaczęło nam brakować kotów. Zdecydowaliśmy się wziąć malucha od kotki wujostwa z tej samej ulicy. Zyziek, czarny z białym krawatem, miał trzy miesiące i był największym zbójem w okolicy. Nie dało się go utrzymać w domu, więc stał się kotem wychodzącym, choć ogromnie przywiązanym do nas (i wzajemnie!). To był pierwszy kot, z którym spałam w łóżku i któremu wszystko było wolno.
Żyliśmy sobie tak kilka miesięcy, aż pewnego jesiennego dnia wyszłam z domu i na naszej ulicy coś przebiegło mi drogę i schowało się pod samochodem. Przeszłam, ale to małe coś zaczęło tak bardzo miauczeć, że wróciłam się i wzięłam na ręce. Zaczęło się wyrywać, więc wypuściłam – położyło się na ziemi brzuszkiem do góry przede mną… W ten sposób trafiła do nas czarna Safirka.
Safirka bardzo chorowała i łobuzowała, łobuzowanie odbijało się również na jej zdrowiu (nawdychanie się dymu, po tym, jak podpaliła sianko u żółwia; uszkodzenie oka w szale po podanych lekach; uszkodzona wątroba po niepełnej dawce tabletki na tasiemca; świerzb; koci katar; zarośnięty kanalik łzowy). Kilka  miesięcy opieki nad nią kosztowało mnie jakieś 10 kg wagi – tyle było nerwów. Do tego pokochała Zyzia, ale bez wzajemności niestety. Tolerowali się, ale walkom nie było końca. Obserwowaliśmy ich oboje i doszliśmy do wniosku, że muszą być spokrewnieni – bardzo podobny wygląd, niektóre zachowania – najprawdopodobniej jakiś okoliczny kocur jest ich wspólnym ojcem.
Decyzja o wyprowadzeniu się od teściów była jednocześnie najtrudniejszą decyzją o pozostawieniu Zyzia tam, a  zabraniu ze sobą Safirki. Serce mi się kroiło, ale wiedziałam, że Zyziu będzie miał dobrą opiekę. Po tym, jak przyzwyczaił się do biegania po ogrodzie i okolicznych ogródkach działkowych, nie mogłam zabrać go i zamknąć w dwóch pokojach, tym bardziej, że nie przepadał za Safirą. Natomiast jej bardzo brakowało kociego towarzysza, dlatego dwa miesiące po przeprowadzce „sprezentowaliśmy” jej rudo-białego malucha. Bardzo szybko się do siebie przyzwyczaili, są niesamowicie związani – razem śpią, ganiają, obserwują świat za oknem. Mały rudzielec był tak słodki, że z wyborem imienia nie mieliśmy żadnych problemów – do tej pory Ksylitol, mimo że już dorosły, jest najsłodszym kotem na świecie.
A ja w międzyczasie, zupełnie niezauważenie, rozkochałam się w kotach i najpierw zaczęłam im pomagać jako wolontariusz w stowarzyszeniu ochrony zwierząt, a wkrótce założyłam własną działalność opieki nad kotami. I mimo, że kotów w moim życiu jest tak dużo, i czasami jestem tak bardzo zmęczona opieką nad nimi i odpowiedzialnością za nie, to wcale nie mam dość - ostatnio, patrząc na Safirkę i Ksylitola, jak układają się do snu wtulone we mnie i siebie nawzajem, pomyślałam, że tak zupełnie zwyczajnie bardzo je kocham.

2 komentarze:

Dziękujemy!
Twój komentarz pojawi się po zatwierdzeniu przez administratorów strony.