Gabrysia jest matką-kreatorką fundacji Bios Amigos, w której udzielam się od pewnego czasu. Zdołałam namówić ją i jej dwa koty na udział w akcji i przy okazji zostałam wyręczona z roli opowiadacza. Myślę, że było warto, a dlaczego - sprawdźcie sami. Oddaję głos Gabrieli:
Filip i Mruzia nie mieli mieszkać ze mną. Oboje pojawili się w moim domu, bo nie spełniali oczekiwań swoich poprzednich opiekunów. Oboje tylko na chwilę, dopóki nie znajdę dla nich docelowego domu. Oboje zostali. Jak to się stało?
Od 2011 roku prowadziłam dom tymczasowy dla bezdomnych kotów. Takich, które zostały znalezione przerażone, błąkające się po ulicy, po które nikt się nie zgłaszał. Ciągłych „wysypów” małych kociaków, które zwłaszcza latem wychodzą dosłownie z każdego kąta – bo nie ma kto zająć się sterylizacją ich matek, albo temu komuś brak jest wyobraźni. Kotów chorych, problematycznych, po wypadkach. Zazwyczaj schemat był taki sam: przez jakiś czas mieszkały u mnie, karmione i – w razie potrzeby – leczone przez fundację Kocia Mama. Wcześniej czy później udawało się znaleźć im dom. Czasami w ciągu kilku dni. Czasem – nawet kilku miesięcy.
Najprościej było z kociętami. Takie mioty czasem „rozchodziły się” w kilka dni. Wiadomo – każdego wzrusza mały, żałośnie piszczący kociak. Nigdy nie rozumiałam tego fenomenu. Owszem, kocięta są urocze – podobnie jak szczeniaki, kurczaki i niemowlęta. Ale jeśli myślimy o adopcji poważnie – a w przeciwnym razie w ogóle nie powinniśmy rozważać opcji przygarnięcia zwierzęcia – wzruszenie nie jest dobrym doradcą. Adoptując dwumiesięcznego kociaka dosłownie „kupujemy kota w worku”. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co z takiego kota wyrośnie, jaki będzie miał charakter i czy dobrze się z nim zgramy. A przecież decyzja o adopcji kota jest decyzją na kilkanaście najbliższych lat.
Najwyraźniej taki właśnie błąd popełnili poprzedni opiekunowie Filipa. Przywieźli go do mnie, gdy miał dziewięć miesięcy, twierdząc, że jest agresywny i w związku z tym nie mogą się nim dłużej zajmować. Filip faktycznie był żywotny i rozsadzała go energia – jak każdego dorastającego kocura, któremu hormony zaczynają uderzać do głowy. Ale agresywny? Wolne żarty! Powiedziałabym raczej, że jest płochliwy i słysząc nawet drobny hałas chowa się w najdalszy kąt. Upewniwszy się, że nic mu nie grozi, zaczyna udzielać się towarzysko, podsuwając głowę do drapania i zachęcająco mrucząc.
Mimo to przez kilka miesięcy rezydentury Filipa w moim domu telefon w jego sprawie milczał. Przez ten czas rozszedł się jeden miot, drugi, trzeci… Filip wciąż czekał. I coraz bardziej się ze mną zaprzyjaźniał. W końcu podjęłam decyzję: Filip zostaje u mnie.
Półtora roku później sytuacja powtórzyła się. Znowu przerażeni opiekunowie, chcący pozbyć się jak najszybciej „agresywnego” kota. I znowu kilka miesięcy oczekiwania na to, aż ktoś zdecyduje się na adopcję. Ale sytuacja Mruzi była trudniejsza. Po pierwsze: to faktycznie charakterna kotka. Szuka kontaktu z człowiekiem, ale na swoich warunkach i nie lubi być głaskana wtedy, gdy sobie tego nie życzy. Wiele osób nie potrafi zrozumieć, że zwierzę jest jego towarzyszem, ale nie własnością i że może mieć swoje zdanie. Dlatego asertywny kot stawiający jasno granice w kontakcie fizycznym z człowiekiem otrzymuje zazwyczaj łatkę „agresywnego”. Poza tym okazało się, że Mruzia ma problemy zdrowotne i musi jeść specjalistyczną (czytaj: drogą) karmę dietetyczną. Szansa na to, że znajdzie się osoba chętna zaakceptować Mruzię taką, jaka jest, była niewielka. Po pół roku przebywania kotki u mnie podjęłam decyzję o jej adopcji. Obawiałam się, że Mruzię po raz kolejny czeka podobny schemat. Zdecydowałam się na adopcję, bo wiedziałam, że u mnie to jej nie grozi.
Wspominałam, że lepiej adoptować dorosłe koty. To prawda, ale tylko częściowa. Adopcja jest zawsze dużą odpowiedzialnością, ale w przypadku starszych kotów jest nią po trzykroć. Dorosły kot ma zazwyczaj za sobą bolesne przejścia, stres i wiele rozczarowań. Prawdopodobnie już kilka razy przechodził z rąk do rąk. Niewykluczone, że ma złe doświadczenia z ludźmi. Jeśli damy takiemu straumatyzowanemu zwierzęciu dom, a po kilku miesiącach go odbierzemy, będzie to dla niego dramat.
Poruszająca historia. I ja mam kota, który został u nas w związku z chorobą nerek, a teraz się waham, bo mam też starszą kotkę, która już się zadomowiła...
OdpowiedzUsuńSkoro się zadomowiła, to musi zostać :D
Usuń