czwartek, 24 września 2015

ZWIERZYŃSTWO.012

Przyniesiony. Obwąchany. Zaakceptowany. Fajnie pachnie sikami i ciepłym mlekiem. Idę dalej spać. 

Kumple.
Czasem Tito chce pokazać, że jest silniejszy...

W naszym domu smutki tarzają się w psiej sierści. Wszystkie wyrastające ząbki, każdy upadek i nowy siniak są wypłakiwane w futro (no mama też się do tego celu przydaje). Sama muszę powiedzieć, że przepłakałam w sierść Tita morze łez, kiedy miałam złe dni, a trochę ich było. Takim sposobem Pies nie nadążał schnąć, a ja na nowo odnajdywałam sens życia.
Chcąc nie chcąc chłopaki są na siebie skazani, ale wydaje mi się, że im to nie przeszkadza. Powiem więcej... Oni serio się kochają! Kiedy pojechaliśmy na urlop, a Tito w ramach wypoczynku został z moją mamą, przez pierwsze 3 dni piszczał i spał z zabawkami młodego. Chociaż ciężko mi mówić o podziale na „zabawki psa” i „zabawki dziecka”, bo większością zabawek bawią się wspólnie.
I oboje czerpią z tej znajomości korzyści. Tito wynosi dobre żarcie i milion przytulasów dziennie, a Młody wynosi, czasem dosłownie, ukochanego przyjaciela. A mnie nie zostaje nawet kawałek arbuza :D
Odnoszę wrażenie, że Tito i Prezes traktują się na równi.
Podsumowując. Jesteśmy rodziną!
Nie zamieniłabym naszych interakcji z psem na nic innego w świecie. Uważam, że Tito wniósł wiele do naszego świata i oddaje się swojej roli bezgranicznie. Stanowi dopełnienie naszej rodziny i motywację, żeby nawet w deszczowy dzień wyjść na spacer. Ma ogromny wpływ na rozwój psychiczny i fizyczny naszego synka, a nasz synek ma ogromny wpływ na obwód w pasie naszego psa.
Jednocześnie kiedy mam już okazję zabrać głos apeluję, zapobiegajcie niekontrolowanemu rozrodowi zwierząt! Kastrujcie/ sterylizujcie swoje zwierzaki i przyczyńcie się do tego, aby w schroniskach/na łańcuchach/itd. tkwiło mniej zwierzęcych nieszczęść.



O DOMU, GDZIE SMUTKI TARZAJĄ SIĘ W PSIEJ SIERŚCI


Zwierzęta kochałam od zawsze. Czytać nauczyłam się tylko po to, żeby móc co tydzień jeszcze przed otwarciem kiosku, trzymać w ręce ciepłe wydanie „Przyjaciół z Zielonego Lasu”, a Animal Planet był dla mnie jedynym uznawanym programem telewizyjnym. Babcia zawsze powtarzała, że słowo „weterynarz” potrafiłam powiedzieć prędzej niż zakomunikować podstawowe potrzeby fizjologiczne. Takim oto sposobem jako pięciolatka byłam małym przemądrzałym kompendium wiedzy na temat pałanek, palczaków madagaskarskich i aksolotli. Nade wszystko kochałam psy i konie.
Nie moi Drodzy, nie jestem weterynarzem.
W domu długo nie mieliśmy zwierząt. Przynajmniej nie legalnie. Mama uciekła ze wsi do miasta, aby zwierząt nie oglądać, a ojciec nawet wobec mnie miał stosunek ambiwalentny, a gdzie tam jakiś zwierz.
Za to ja przygarniałam wszystko, co uważałam za bezbronne i potrzebujące ratunku. Tak oto miałam hodowlę mrówek. No bo ej! One na deszczu zmokną... Były też dżdżownice w pudełku po kakao, jeże i patyczaki, które schowane przed mamą w szafie rozmnożyły się niewyobrażalnie i pewnego dnia uciekły, co do jednego przez otwarte akwarium. Były trzy gołębie, sikorki, wiewiórka, polne myszy i masa głodnych, bezpańskich psów i kotów, które musiały być nakarmione i wykąpane.
Jeszcze w szkole powiązałam swój wolny czas z wolontariatem. Długo nie mogłam rozstać się ze schroniskiem, ale po tylu widzianych zwierzęcych nieszczęściach po prostu uznałam, że albo dam sobie na jakiś czas spokój, albo zamknę się w domu otoczona setką bezpańskich zwierząt bez imion i utoniemy w kale. Jestem zbyt miękka.
Zresztą po kilku dobrych latach od zakończenia wydawania wspomnianych już „Przyjaciół z Zielonego Lasu” nieszczęścia same zaczęły mnie znajdować. A to ledwo żywy kot pod drzwiami do mojej pracy, a to zbłąkany pies, który nie wiedząc, czemu łaził za mną pół dnia, szczeniaki w reklamówce i koń trzymany w okropnych warunkach... Jak mogłam odmówić?
Wszyscy uważali, że zwariowałam, sąsiedzi zaklinali, że jak tylko poczują jakiś fetor, to zgłoszą to tu i tam. Reszta przychodziła do mnie, jak pies miał kleszcza, albo zapalenie spojówek.
Pewnego dnia na moim osiedlu, całkiem — jak zwykle — przypadkiem natknęłam się na znajomą rodzinę, typową „patole”, a jeszcze wzięli psa tak, co by mieć towarzysza do picia. Po kilku zamienionych zdaniach zadzwoniłam do mojej kochanej i jakże cierpliwej rodzicielki.
- Mamuś, sprawa jest...
- Ile tym razem?
- 8
- Ile? Oszalałaś? Ledwo wyjechałam na urlop, a ty znów zoo w domu robisz. Jesteś już prawie pełnoletnia, dalej myślisz, że uratujesz cały świat?
- Mamuś oni powiedzieli, że albo te psy utopią, albo zakopią, bo im tylko szczają po domu i się panoszą!
- Wracam w niedzielę, wiesz, że do tego czasu tych psów ma już nie być?
- Wiedziałam, że się zgodzisz! Kochana jesteś! Pa!
Wszystkie pieski znalazły dom w dwa dni, mimo że nie miały nawet pięciu tygodni, to wszystkie były zdrowe i silne, jedynie zapchlone.
Do Mamy wysłałam mms’a ze zdjęciem słodkiej kuleczki i zapytaniem „jak damy mu na imię?”
W odpowiedzi dostałam: „Ja wymyślam! Chociaż raz daj mi możliwość decydowania”.
Tito. A w sumie to Titosław. Niczym się niewyróżniający, a wyjątkowy. Leniwy wtedy, kiedy nie trzeba, aktywny, kiedy wypadałoby siąść na ogonie. Czarujący, tchórzliwy i pokorny. Wierny i oddany fanatyk czystej pościeli. To on wybrał mnie. On mnie świdrował wzrokiem, zaczarował i urzekł, a przecież przez nasze mieszkanie przewinęły się dziesiątki zwierząt. On postanowił ze mną zamieszkać i tak jest do dziś.
W pierwszym wspólnym mieszkaniu (wtedy jeszcze z chłopakiem) zamieszkaliśmy z dwoma psami, dwiema świnkami morskimi, królikiem, dwoma szczurami, koszatniczką i rybkami. On pochodzi z rodziny gdzie „zwierzęta tylko do chlewa” i każdy twierdził, że prędzej czy później ucieknie ode mnie, mojej misji ratowania świata i mojego zwierzyńca. Przekonała go chyba moja kuchnia i to tak bardzo, że oświadczył mi się, a jakiś czas później wzięliśmy ślub, a jakby szczęścia było mało, to dodatkowo przejął się tym, co robię. Wiedliśmy spokojne życie, coraz częściej rozstając się ze zwierzętami, które dożywały u nas sędziwego wieku.
Z różnych przyczyn życie wysadziło nas w Berlinie i tu powiedzieliśmy pewnego dnia „Idziemy zrobić sobie syna!”
Równo po upływie dwóch tygodni powiedziałam do Tita:
„Synu! Będziemy mieli dziecko!” — on wzrokiem leniwca zerknął spode łba i poszedł z powrotem spać. Już wtedy wiedziałam, że będzie dobrze!
Ze szpitala Tito dostał z pozdrowieniami pakunek z ubrankami Prezesa i to tyle.
Może pomogło to, że Tito miał już pięć lat i był zrównoważony. Może pomogło to, że przez nasz dom przewijała się masa ludzi i futer i pomyślał, że przyniosłam kolejną sierotkę na kilka dni. Nie wiem.
Wiem jedno! Takiej magii nie poczułam od momentu zakończenia druku „Przyjaciół z Zielonego Lasu”. Nie było obaw, wymówek, rozmyślań. Pies był, ma być i będzie, a dziecko to kolejny etap w naszym życiu. Nie wyobrażam sobie dzieciństwa naszego dziecka bez zwierzęcia! Mimo to, że Tito nigdy dzieci nie uwielbiał, a raczej omijał łukiem, to nie miałam wątpliwości.
Żadna zabawka edukacyjna ani jakakolwiek inna, ba! Żaden z domowników nie cieszył się takim zainteresowaniem, co pies. On był motorem napędzającym większość postępów, bo żeby zobaczyć, co chrupie Tito, trzeba podnieść głowę, przekręcić się na bok, usiąść, podejść i zobaczyć!
Do tego wielka lekcja empatii i pokory. Jeszcze mało?
Prezes nie ma rodzeństwa, ale nigdy się nie nudzi, bo ma psa! Jaka przy tym frajda!
Śmiem sądzić, że dzięki temu, iż mamy w domu psa, młody wie jak podejść do każdego zwierzęcia i jak nie zrobić mu krzywdy. A wszystkie zwierzęta uwielbia! Każdego dnia uczy się szacunku i wielkiej odpowiedzialności za drugie życie. Ponadto Prezes szybciej nawiązuje relacje z otoczeniem np. z innymi dziećmi. Nie wiesz jak zdobyć kumpla? Pokaż mu swojego psa.

Romana Broniek
_________________
zdjęcia pochodzą z archiwum rodzinnego autorki


1 komentarz:

Dziękujemy!
Twój komentarz pojawi się po zatwierdzeniu przez administratorów strony.