piątek, 10 stycznia 2014

III.038




 








O przygarnięciu jakiegoś zwierzaka myślałam długo. W dzieciństwie miałam psa i uważałam, że to jest jedyny zwierzak, którego mogłabym mieć. Uwielbiałam psy, natomiast koty traktowałam z bardzo dużym dystansem, po prostu uwierzyłam we wszystkie krążące o tych zwierzętach zabobony. Kiedy przeprowadziłam się do Warszawy, studiowałam i bardzo dużo pracowałam. Zaczęło mi jednak przeszkadzać to, że wracam do pustych czterech ścian. Rodzice wychowywali mnie w poczuciu obowiązku i szacunku do zwierząt dlatego wiedziałam, że nie mogę zaadoptować psa (mój tryb życia ewidentnie to wykluczał). Zaczęłam baczniej przysłuchiwać się opowieściom znajomych o ich kotach i powoli zaczęła kiełkować u mnie myśl o przygarnięciu kota. Nadmienię, że od kilku lat byłam „aktywnym” alergikiem, który bez powodzenia próbował się odczulić. Moja alergia była m.in. na koty. Bywałam w domach, w których były koty i wiedziałam, że poza kichaniem nie mam poważniejszych reakcji alergicznych. Dwóch lat potrzebowałam do tego by zrobić ostatni krok na drodze ku adopcji kota, zaczęłam go aktywnie szukać. Wiedziałam, że chcę przygarnąć zwierzę ze schroniska i do tego dorosłe. Do schroniska nigdy nie dotarłam (fizycznie), znalazłam się jednak na kocim forum.miau.pl. Tam, po przeczytaniu wielu wątków i wylaniu morza łez, znalazłam Smolika. Smolik został znaleziony na Powiślu przez formuową Gosiar. Kot był w takim stanie, że lekarze nie dawali mu szans na przeżycie. Gosia postanowiła o niego zawalczyć, ponieważ, jak opowiadała, nie mogła przejść obojętnie obok kota, który na widok człowieka wystawia brzuch. U Smolika było podejrzenie gnicia kości czaszki. Na wątek Smolika trafiłam w sobotę i jeszcze tego samego dnia byłam u Gosi w domu. Bałam się, że kot mnie nie zaakceptuje i dlatego nie chciałam się od razu deklarować, aby zwierzaka nie skrzywdzić. U Gosi okazało się, że Smolik jest przytulakiem, czyli takim kotem jakiego szukałam i nie ucieka ode mnie. Po skompletowaniu wyprawki, we wrześniu 2007 r. Smolik objął w posiadanie mój dom, mnie, a przede wszystkim moje serce. Smolik jest kotem, który nie jest w stanie funkcjonować bez człowieka, najlepiej by się do niego przykleił i nigdy nie schodził. Adopcja Smolika to była najlepsza rzecz jaką w życiu zrobiłam. Wracając po pracy do domu przybiegał do mnie, wskakiwał mi na brzuch i serce i się przytulał, a ja głaszcząc go czułam, jak z każdym głaskiem schodzi ze mnie cały stres. Niesamowite było to, że Smolik niczego nie niszczył (wbrew obiegowym opiniom o kotach), nie zjadał kwiatków i generalnie nie miał świadomości, że koty potrafią skakać. Niestety nadal bardzo chorował, do tego zaczął się strasznie wylizywać. Miał łysy brzuszek  i wnętrze tylnych łapek. Wtedy zapadła decyzja, że muszę przygarnąć kolejnego kota, aby Smolik miał towarzystwo. Tak, również z forum miau, trafiła do mnie Milusia. Milusia przyjechała do mnie z Bielsko-Białej. Przez pięć lat swojego życia była kotem wolno żyjącym. Niestety coś lub ktoś (wszystko wskazuje że człowiek) uszkodził jej oczko, które trzeba było amputować. Niestety Milusia nie mogła już wrócić na wolność i… tak się stało, że trafiła do mnie. Milusia to prawdziwa kobietka – histeryczka, panikara i przeurocza pani, która głośno mruczy. Bardzo bała się kontaktu z człowiekiem i biła Smolika (po miesiącu Smolik pokazał, że on tu rządzi). Trzy lata zajęło mi przekonanie Milusi, że nie jestem zagrożeniem. Była to ciężka praca ale bardzo satysfakcjonująca. Obserwowanie, jak z zalękniętego kota zamienia się pewną siebie (chociaż nadal histeryzującą) kicię, było i jest niesamowitym przeżyciem i daje baaaardzo dużo satysfakcji. Generalnie to miał być koniec mojego zwierzyńca. Nieopatrznie któregoś dnia weszłam na forum.miał i zamiast na bazarek (kiedy czegoś szukałam to najpierw sprawdzałam koci bazarek, bo wiedziałam, że kupując tutaj pomagam innym zwierzakom) trafiłam na kociarnię, czyli w miejsce, w którym znajdują się wątki kotów do adopcji. Tam znalazłam Maxa. Max był w schronisku we Wrocławiu. Kiedy zobaczyłam zdjęcia kota, dużego i pięknego kota, z przeraźliwie smutnymi oczami wiedziałam, że on nie może zostać w schronisku, bo tego nie przeżyje. Szybko skontaktowałam się z osobą za niego odpowiedzialną. To była niedziela, a już w środę Max był u mnie. Max to koto-pies. Nie dość, że gryzie (teraz już tylko straszy ale na początku krew się lała) to jeszcze węszy wszystko musi obniuchać. Max miał ogromną depresję. Z nim również pracowałam prawie 3 lata zanim zauważyłam, że czuje się u mnie bezpiecznie. Teraz nie jest może typowym miziakiem i nie wskakuje na kolana ale za to śmiesznie gada, lubi bawić się w berka i jest prawdziwym tygrysem salonowym.
Każdy z moich kociszonów jest inny. Smolik to felinoterapeuta (jest po testach i przed tym jak rozchorowały mu się nerki byliśmy w hospicjum dla dorosłych), potrafi zneutralizować najbardziej zagorzałego przeciwnika kotów, Milusia to prawdziwa kobietka, delikatna i czasami rozhisteryzowana, natomiast Max to prawdziwy bojowy tygrysso, który zawsze pierwszy przecierał szlak jak pojawiały się psy.
No właśnie… psy… Był kiedyś u nas na tym czasie amstafowaty Tiger. Na szczęście szczęśliwie znalazł stały domek, w którym jest jedynym zwierzakiem i pępkiem świata. Dwa lata temu trafiła do naszego stada Malina. Niewidoma sunia, która na gwałt potrzebowała domu, choćby tymczasowego. Nie będę tu opowiadała całej historii akcji zmiany domu dla Maliny, bo jest długa, traumatyczna i musiałabym użyć nieparlamentarnych słów. Malina nie widzi, bo, wg okulisty, została pobita. Początkowo miała być u nas tylko tymczasowo ale… ten tymczas zamienił się na bezterminowy tymczas. Na początku praktycznie nie potrafiła chodzić, dźwięki miasta ją przerażały. Dziś bez problemu jeździ komunikacją miejską (każdą), kolejką, samochodem. Uwielbia długie spacery. W parku chodzi bez smyczy i nie widać, że  nie widzi. Malina świetnie dogaduje się z kotami, to dla niej najlepsi przyjaciele, a szczególnym przyjacielem jest Smolik. Kiedy poważnie się rozchorował i walczyliśmy o jego życie, Malina kładła się obok niego i go ogrzewała. Kiedy kilka miesięcy temu Malina się rozchorowała, Smolik robił to samo. Kładł się obok niej, ocierał się, pocieszał. To prawdziwa para gruchających gołąbków.
Kocham koty, psy i inne zwierzęta. Nie wyobrażam sobie, aby nie było obok mnie moich potfoorów. One dodają mi sił w trudnych momentach, a było ich trochę.  Gdyby nie one nie byłoby mnie w tym miejscu, w którym jestem teraz. Nadal byłabym mega zestresowanym pionkiem w kolejnej korporacji, pełnym złości i czasami agresji. To zwierzęta przypomniały mi, co jest w życiu najważniejsze. Przypomniały mi o cierpliwości, zrozumieniu, wrażliwości, którą schowałam głęboko. Uwielbiam patrzeć na mycie synchroniczne w wykonaniu kotów, na to jak się przeobrażają w łobuzujące kociaki w czasie zabawy. Niesamowite jest to jak potrafią bezwarunkowo kochać i jak pięknie to okazują. W czasie, kiedy jest mi źle, Smolik jest najlepszym pocieszycielem pod słońcem. Wie, kiedy serce mnie „boli” i zawsze się wtedy na nim układa. 
O moich potfoorach mogłabym mówić długo... baaardzo długo. 



6 komentarzy:

  1. kot Max kropka w kropke jak moj Teofil. Piekna historia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciekawe czy też charakterkiem przypomina Teofila :) Max w lecznicy nazywany jest - Hannibal Lecter :) Uścisk paszczęki ma jak krokodyl :D

      Usuń
  2. aż się serce raduje jak się taka opowieść czyta. Oby więcej takich ludzi na świecie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. To wszystko widziałam osobiście...
    Nie znam ludzi tak współpracujących na co dzień, jak ta grupa ssaków ( różnej „maści”). Każdy z domowników ma swój charakterek, a ich przewodniczka odznacza się prawdziwym lwim pazurem. Życzę powodzenia w każdej walce tej PIĄTKI, a także wszystkim tym, którzy pomagają żywym stworzeniom.

    OdpowiedzUsuń

Dziękujemy!
Twój komentarz pojawi się po zatwierdzeniu przez administratorów strony.