O przygarnięciu jakiegoś zwierzaka myślałam długo. W
dzieciństwie miałam psa i uważałam, że to jest jedyny zwierzak, którego
mogłabym mieć. Uwielbiałam psy, natomiast koty traktowałam z bardzo dużym
dystansem, po prostu uwierzyłam we wszystkie krążące o tych zwierzętach
zabobony. Kiedy przeprowadziłam się do Warszawy, studiowałam i bardzo dużo
pracowałam. Zaczęło mi jednak przeszkadzać to, że wracam do pustych czterech
ścian. Rodzice wychowywali mnie w poczuciu obowiązku i szacunku do zwierząt
dlatego wiedziałam, że nie mogę zaadoptować psa (mój tryb życia ewidentnie to
wykluczał). Zaczęłam baczniej przysłuchiwać się opowieściom znajomych o ich
kotach i powoli zaczęła kiełkować u mnie myśl o przygarnięciu kota. Nadmienię,
że od kilku lat byłam „aktywnym” alergikiem, który bez powodzenia próbował się
odczulić. Moja alergia była m.in. na koty. Bywałam w domach, w których były
koty i wiedziałam, że poza kichaniem nie mam poważniejszych reakcji
alergicznych. Dwóch lat potrzebowałam do tego by zrobić ostatni krok na drodze
ku adopcji kota, zaczęłam go aktywnie szukać. Wiedziałam, że chcę przygarnąć
zwierzę ze schroniska i do tego dorosłe. Do schroniska nigdy nie dotarłam
(fizycznie), znalazłam się jednak na kocim forum.miau.pl. Tam, po przeczytaniu
wielu wątków i wylaniu morza łez, znalazłam Smolika. Smolik został znaleziony na Powiślu przez formuową Gosiar.
Kot był w takim stanie, że lekarze nie dawali mu szans na przeżycie. Gosia
postanowiła o niego zawalczyć, ponieważ, jak opowiadała, nie mogła przejść
obojętnie obok kota, który na widok człowieka wystawia brzuch. U Smolika było
podejrzenie gnicia kości czaszki. Na wątek Smolika trafiłam w sobotę i jeszcze
tego samego dnia byłam u Gosi w domu. Bałam się, że kot mnie nie zaakceptuje i
dlatego nie chciałam się od razu deklarować, aby zwierzaka nie skrzywdzić. U
Gosi okazało się, że Smolik jest przytulakiem, czyli takim kotem jakiego
szukałam i nie ucieka ode mnie. Po skompletowaniu wyprawki, we wrześniu 2007 r. Smolik objął w posiadanie mój dom, mnie, a przede wszystkim moje serce. Smolik
jest kotem, który nie jest w stanie funkcjonować bez człowieka, najlepiej by
się do niego przykleił i nigdy nie schodził. Adopcja Smolika to była najlepsza
rzecz jaką w życiu zrobiłam. Wracając po pracy do domu przybiegał do mnie, wskakiwał
mi na brzuch i serce i się przytulał, a ja głaszcząc go czułam, jak z każdym
głaskiem schodzi ze mnie cały stres. Niesamowite było to, że Smolik niczego nie
niszczył (wbrew obiegowym opiniom o kotach), nie zjadał kwiatków i generalnie
nie miał świadomości, że koty potrafią skakać. Niestety nadal bardzo chorował, do tego zaczął się
strasznie wylizywać. Miał łysy brzuszek
i wnętrze tylnych łapek. Wtedy zapadła decyzja, że muszę przygarnąć
kolejnego kota, aby Smolik miał towarzystwo. Tak, również z forum miau, trafiła
do mnie Milusia. Milusia przyjechała
do mnie z Bielsko-Białej. Przez pięć lat swojego życia była kotem wolno
żyjącym. Niestety coś lub ktoś (wszystko wskazuje że człowiek) uszkodził jej
oczko, które trzeba było amputować. Niestety Milusia nie mogła już wrócić na
wolność i… tak się stało, że trafiła do mnie. Milusia to prawdziwa kobietka –
histeryczka, panikara i przeurocza pani, która głośno mruczy. Bardzo bała się kontaktu z człowiekiem i biła Smolika (po miesiącu Smolik
pokazał, że on tu rządzi). Trzy lata zajęło mi przekonanie Milusi, że nie
jestem zagrożeniem. Była to ciężka praca ale bardzo satysfakcjonująca.
Obserwowanie, jak z zalękniętego kota zamienia się pewną siebie (chociaż nadal
histeryzującą)
kicię, było i jest niesamowitym przeżyciem i daje baaaardzo dużo satysfakcji.
Generalnie to miał być koniec mojego zwierzyńca. Nieopatrznie któregoś dnia
weszłam na forum.miał i zamiast na bazarek (kiedy czegoś szukałam to najpierw
sprawdzałam koci bazarek, bo wiedziałam, że kupując tutaj pomagam innym
zwierzakom) trafiłam na kociarnię, czyli w miejsce, w którym znajdują się wątki
kotów do adopcji. Tam znalazłam Maxa. Max
był w schronisku we Wrocławiu. Kiedy zobaczyłam zdjęcia kota, dużego i pięknego
kota, z przeraźliwie smutnymi oczami wiedziałam, że on nie może zostać w
schronisku, bo tego nie przeżyje. Szybko skontaktowałam się z osobą za niego
odpowiedzialną. To była niedziela, a już w środę Max był u mnie. Max to koto-pies. Nie dość, że gryzie (teraz już tylko straszy ale na początku
krew się lała) to jeszcze węszy wszystko musi obniuchać. Max miał ogromną depresję.
Z nim również pracowałam prawie 3 lata zanim zauważyłam, że czuje się u mnie
bezpiecznie. Teraz nie jest może typowym miziakiem i nie wskakuje na kolana ale
za to śmiesznie gada, lubi bawić się w berka i jest prawdziwym tygrysem
salonowym.
Każdy z moich kociszonów jest inny. Smolik to
felinoterapeuta (jest po testach i przed tym jak rozchorowały mu się nerki
byliśmy w hospicjum dla dorosłych), potrafi zneutralizować najbardziej
zagorzałego przeciwnika kotów, Milusia to prawdziwa kobietka, delikatna i czasami rozhisteryzowana,
natomiast Max to prawdziwy bojowy tygrysso, który zawsze pierwszy przecierał
szlak jak pojawiały się psy.
No właśnie… psy… Był kiedyś u nas na tym czasie amstafowaty Tiger. Na szczęście
szczęśliwie znalazł stały domek, w którym jest jedynym zwierzakiem i pępkiem
świata. Dwa lata temu trafiła do naszego stada Malina. Niewidoma sunia, która na gwałt potrzebowała domu, choćby
tymczasowego. Nie będę tu opowiadała całej historii akcji zmiany domu dla
Maliny, bo jest długa, traumatyczna i musiałabym użyć nieparlamentarnych słów.
Malina nie widzi, bo, wg okulisty, została pobita. Początkowo miała być u nas
tylko tymczasowo ale… ten tymczas
zamienił się na bezterminowy tymczas. Na początku praktycznie nie potrafiła chodzić,
dźwięki miasta ją przerażały. Dziś bez problemu jeździ komunikacją miejską
(każdą), kolejką, samochodem. Uwielbia długie spacery. W parku chodzi bez
smyczy i nie widać, że nie widzi. Malina świetnie dogaduje się z kotami, to dla
niej najlepsi przyjaciele, a szczególnym przyjacielem jest Smolik. Kiedy
poważnie się rozchorował i walczyliśmy o jego życie, Malina kładła się obok
niego i go ogrzewała. Kiedy kilka miesięcy temu Malina się rozchorowała, Smolik
robił to samo. Kładł się obok niej, ocierał się, pocieszał. To prawdziwa para
gruchających gołąbków.
Kocham koty, psy i inne zwierzęta. Nie wyobrażam sobie, aby
nie było obok mnie moich potfoorów. One dodają mi sił w trudnych momentach, a
było ich trochę. Gdyby nie one nie
byłoby mnie w tym miejscu, w którym jestem teraz. Nadal byłabym mega
zestresowanym pionkiem w kolejnej korporacji, pełnym złości i czasami agresji.
To zwierzęta przypomniały mi, co jest w życiu najważniejsze. Przypomniały mi o
cierpliwości, zrozumieniu, wrażliwości, którą schowałam głęboko. Uwielbiam
patrzeć na mycie synchroniczne w wykonaniu kotów, na to jak się przeobrażają w
łobuzujące kociaki w czasie zabawy. Niesamowite jest to jak potrafią
bezwarunkowo kochać i jak pięknie to okazują. W czasie, kiedy jest mi źle,
Smolik jest najlepszym pocieszycielem pod słońcem. Wie, kiedy serce mnie „boli”
i zawsze się wtedy na nim układa.
O moich potfoorach mogłabym mówić długo... baaardzo długo.
kot Max kropka w kropke jak moj Teofil. Piekna historia :)
OdpowiedzUsuńCiekawe czy też charakterkiem przypomina Teofila :) Max w lecznicy nazywany jest - Hannibal Lecter :) Uścisk paszczęki ma jak krokodyl :D
Usuńaż się serce raduje jak się taka opowieść czyta. Oby więcej takich ludzi na świecie :)
OdpowiedzUsuńTo wszystko widziałam osobiście...
OdpowiedzUsuńNie znam ludzi tak współpracujących na co dzień, jak ta grupa ssaków ( różnej „maści”). Każdy z domowników ma swój charakterek, a ich przewodniczka odznacza się prawdziwym lwim pazurem. Życzę powodzenia w każdej walce tej PIĄTKI, a także wszystkim tym, którzy pomagają żywym stworzeniom.
Dziękujemy :)
UsuńDzięki :)
Usuń