poniedziałek, 17 października 2016

VI.036





























Gdy nie ma dzieci w domu...

Z dziećmi to jest już tak, że kiedyś dorastają (serio! Wiem, co mówię, w końcu jestem dzieckiem!) i wyfruwają z domów. A to na studia, a to zagranicę, a to założyć własny dom. Wtedy niekoniecznie rodzic musi świętować — jak w piosence Kultu... Córka Beaty zostawiła jej pod opieką kotkę. Koty są fajne, ale Beata jakoś nigdy nie myślała o tym, by mieć własnego, prywatnego kota. Nigdy się nie złożyło. Jednak kiedy kotka córki zmarła, Beata poczuła ogromną pustkę. Nie spodziewała się, że relacja ze zwierzęciem może być tak głęboka, a strata futrzaka tak dotkliwa. Córka doradzała metodę "klin klinem", podsyłała zdjęcia kotów w potrzebie. Beata nie chciała o tym myśleć. Jednak po pewnym czasie doszła do wniosku, że to może być dobry pomysł i być może należałoby taką alternatywę brać pod uwagę. I tu pojawił się czarno-biały lub biało-czarny kocur. Chłopak fundacyjny, bezdomny, przytulak, zapewne doświadczony, ale swoich historii opowiadać nie chce. Pierwsze spotkanie zaowocowało miłością od pierwszego wejrzenia. Beata musiała zabrać ze sobą Milusia, bo on już dokonał wyboru i nie był gotowy na odmowę. 
Swoją opiekunkę pokochał miłością absolutną. Jej nieobecność odczuwał bardzo dotkliwie — wylizywał sobie w stresie futro. Do jego różnych przypadłości należy zaliczyć także problemy z uszami i zębami. Aktualnie ma ich niewiele, bo ze wszystkimi, jego opiekunka z pomocą weterynarzy, już się skutecznie rozprawiła.
Miluś nie był do końca przekonany, po co przyszłam, ale łaskawie pozwalał się fotografować. Po jakimś czasie przyszedł nawet na głaskanie i pokazał mi, jak potrafi się bawić, żeby nie było, że jest jakimś tetrykiem. 
Ponieważ Miluś miał wspomniane problemy z akceptowaniem "porzucania", Beata, jadąc na warsztaty jogi, była zmuszona zabrać go ze sobą. A tam... No właśnie. Tam pewnego dnia pojawiło się małe pręgowane kocię, którego nikt nie chciał. Szybka myśl o tym, że podobno dwa koty chowają się lepiej niż jeden i decyzja wymagała jeszcze akceptacji ze strony Milusia. Ten nie był przekonany. Pacnął młodą parę razy po głowie i obraził się. Młoda zasnęła w polarze, zwinięta w kłębek, ciumkając ogonek — co zostało jej do dziś — on zaś po pewnym czasie postanowił zająć właściwe dla siebie miejsce: zaczął udawać futrzaną czapę. Od tego czasu ustalona została hierarchia — on, Miluś jest głową, więc uwielbia przytulać się opiekunce do głowy. Dla Yogi, zwanej także Yogusią, została cała reszta kochającej opiekunki. Nie muszę chyba pisać, że Yoga wróciła do Łodzi z Beatą i Milusiem. 
Yoga jest bardzo atrakcyjną młodą damą. Chyba o tym wie, bo co jakiś czas zafascynowana zerka w lustro — wcale jej się nie dziwię. Bardzo lubi zabawy — wszelkie zabawy. Potrafi nawet karmienie chrupkami uczynić zabawą, bo każe sobie rzucać chrupki, za którymi ona, zwinna pantera, biega po całym mieszkaniu. Od czasu do czasu zbiera jej się na czułość — wtedy wylizuje Milusia. Czasami nawet razem śpią. Jednak chłopak udaje, że należy zachować dystans. 
Tak sobie myślę, że "gdy nie ma dzieci w domu..." pojawiają się koty. A czasami psy. Życie nie lubi próżni.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękujemy!
Twój komentarz pojawi się po zatwierdzeniu przez administratorów strony.