Łucja
w swoim ostatnim wpisie napisała, że każda artystyczna dusza
zamieszkuje z kotem lub psem. Sonia, do której dzisiaj Was
zapraszam, jest właśnie taką artystyczną duszą i utalentowaną
malarką (mam taki plan, żeby zarobić dużo pieniędzy i kupić jej
obrazy, zanim zostanie sławna).
Poznałyśmy
się oczywiście dzięki kotom — kiedy uciekł mój kot, Sonia
do mnie zadzwoniła i zaoferowała pomoc w szukaniu. Zupełnie
obca osoba, która poświęcała swój czas i dopingowała
mnie do poszukiwań i która prawie się popłakała z radości,
gdy kot się znalazł.
Okazało
się, że Sonia działa w grupie Ratujemy
Koty z Półwiejskiej i sama mieszka w towarzystwie małego
kociego stada.
"Postanowiłam już nigdy nie mieć kota. Przynajmniej przez następne lata. No dobrze, przez następne miesiące. Tygodnie… Tak, po tygodniu zaczęłam sprawdzać strony fundacyjne… Śmierć mojej ukochanej kotki jedynaczki, z którą spędziłam osiem wspaniałych lat, rozerwała mnie na kawałki. Blokował mnie przeprowadzany remont mieszkania, ale tak naprawdę nie chciałam się przyznać, że moje życie musi iść równolegle z życiem kota, który potrzebuje domu.
Kilka lat temu w Poznaniu działał sklep zoologiczny z misją adopcyjną – Nikola na Winogradach. Tworzyli go ludzie, którzy ratowali wszystkie możliwe zwierzaki. I tak trafiały tam koty i psy z poranioną duszą, szczury, których już nikt nie chciał, świnki morskie, które były tylko zabawką przez krótki czas. Wszystkie zwierzaki miały szansę odpocząć, otrzymać pomoc weterynaryjną i psychologiczną. Wszystkie były socjalizowane i rozpieszczane, potem wyadoptowywane z umową adopcyjną. Właściciele sklepu za sterylizacje, kastracje, odrobaczanie i szczepienia płacili z własnych pieniędzy. I właśnie tam, w mroźnym lutym 2012 roku trafił biało-rudy zastraszony pięciomiesięczny kociak, który ukrywał się głównie pod półkami z suchą karmą. Dzieci pomagające w sklepie robiły wszystko, żeby go jakoś oswoić… Szło marnie. Maluch był zamknięty w sobie i zastraszony przez dumną czarną kotkę, która straciła dom po pięciu latach i która stwierdziła, że sklep jest jej królestwem, a ona królową, no i dręczyła malucha w sposób mocno wyrafinowany. Miziasta, pewna siebie kotka, czy mały wypłosz, nad którym trzeba będzie pracować? Stwierdziłam, że dam dom wypłoszowi, który być może nigdy nie będzie naprawdę oswojonym kotem. Dowiedziałam się, że wypłosz włóczył się po Winogradach z bratem, brata przejechał samochód, a wypłosz siedział na środku drogi przy jego zwłokach. I takiego kociaka w szoku zabrano z drogi i przyniesiono do sklepu. Ustaliłam, że potrzebuję kilku dni, żeby zapanować nad remontowym chaosem i przyjeżdżam po malca. Nadałam mu imię Misza.
Dzień adopcji. Wstałam rano, ubrałam na siebie milion warstw ubrań. Słupek rtęci wskazywał minus dziesięć stopni. Przyjechałam do sklepu, gdzie powitał mnie słoneczny uśmiech pani Weroniki, właścicielki. „Będzie miała pani dylemat” powiedziała i palcem pokazała mi siedzącą na akwariach czarną kotkę w podobnym wieku co Misza. 'Znaleziona na śmietniku w najmroźniejszą noc, było minus dwadzieścia stopni, ona zamknięta w zaklejonym taśmą kartonie. Na wizycie u weterynarza nie wiedziałam jakie imię jej nadać, więc jest Simona na cześć pani zmarłej kotki' – usłyszałam od pani Weroniki. Stwierdziłam, że żadnego dylematu nie mam i że adoptuję oboje – Miszę i Simonę, którzy po dwóch dniach byli całkiem zżyci, bo Simona miała nadmiar uczuć siostrzanych i myła Miszę w każdej wolnej chwili. Umowa podpisana, leki przekazane, dzieciaki zapakowane i pojechaliśmy…
W domu Simona wyszła z transportera i od razu stwierdziła, że to jej dom oraz że „My home is my castle”, co wyraziła wygrzebywaniem ziemi z doniczek i zrzucaniem rzeczy, które według niej najwyraźniej do wystroju wnętrza nie pasowały. Misza siedział przez dobę w transporterze, potem pod kanapą, wychodząc tylko do kuwety, na jedzenie i mizianki ze Simi, czasami ze mną. Misza w swej malutkiej główce nie mógł pojąć, że kiedy wychodzę z pokoju i wchodzę z powrotem nadal jest tą samą osobą i zawsze reagował tak, jakby widział mnie pierwszy raz, czyli przerażeniem w oczach i zwiewał pod kanapę. Znormalniał po dwóch miesiącach. Był kochanym chłopczykiem o małym rozumku, w przeciwieństwie do Simony, która prowadziła ze mną intelektualne dyskusje i która niosła ze sobą destrukcję totalną. Ponad połowa roślin z mieszkania musiała przeprowadzić się do moich przyjaciół i rodziców, zostały mi trzy talerze, dwa kubki i dwie miski, ponieważ wszystko zostało precyzyjnie potłuczone w drobny maczek… Oboje rozumieli się doskonale i byli najlepszymi przyjaciółmi. Byłam zachwycona pomimo strat materialnych, które nie miały dla mnie żadnego znaczenia. I tak w morzu potłuczonych naczyń dopłynęliśmy do czerwca.
W czerwcu dowiedziałam się, że pewna biało-czarna kotka urodziła maluchy w przyblokowej skrytce pod schodami do ciepłowni. Skrytka tak naprawdę stanowiła górę przerabiających się śmieci, wydzielających obrzydliwy smród. Nie myślałam zbyt długo, umówiłam się z sąsiadką karmicielką na wyłapanie kotki i jej dwójki dzieci. Po złapaniu siedziały u mnie w łazience, a potem rozpełzły się po całym mieszkaniu. Oczywiście, matka została, bo okazała się niezwykle miziastą i zakochaną we mnie kotką. Kociaki trafiły do cudownych domów, a Silja została u mnie. Łatwo nie było. Silja do dzisiaj traktuje Simonę jak rywalkę i dręczy ją kilka razy dziennie, goniąc ją w kąt i wgryzając się jej w różne części ciała, co nie przeszkadza im wylizywać sobie głowy i szeptać czułe słówka, kiedy ja wracam z pracy.
Półtora roku temu postanowiłam dać dom kotu, który był wręcz za uszy wyciągany ze stanu agonalnego. Rozbuchany koci katar, zrośnięte powieki, obraz nędzy i rozpaczy przy jednoczesnym ADHD do kwadratu. Puszek-Pesik, dla znajomych Pusio, dla wtajemniczonych Lord Vader. Kot, który był miłością na czterech nóżkach. Kot, który zaślepiony miłością potrafił usiąść tyłkiem na misce z barszczem… bo chciał buzi… Mijają dwa miesiące od jego śmierci. Przeżył tylko dwa lata. Powikłania po kocim katarze odezwały się z wielką mocą i pomimo wysiłków nie udało się go uratować. W domu ucichło. Cały czas trwa żałoba. Z jego fotografiami do akcji nie zdążyłyśmy… Żal straszny i zdławiony ból.
W międzyczasie zmarła moja sąsiadka. Latami dokarmiała nasze przyblokowe koty, leczyła je, kastrowała i oddawała do adopcji. Ostatni rok życia spędziła w szpitalu onkologicznym. Miała dwanaście kotów, którymi opiekowałam się ja i moi przyjaciele. Wszystkie trafiły do wspaniałych domów. Jedna kotka, pozbawiona oczu trafiła do mnie. Symilka, zwana w skrócie Smilką, ma siedemnaście lat i jest pełną wigoru kocią babcią. Pusia prała łapą regularnie. Reszta kotów też nie może liczyć na spokój, bo Smilka rządzi twardą łapą. Ustawiła sobie wszystkich. Funkcjonuje wspaniale, nie ma dla niej rzeczy niemożliwych. Bardzo potrzebuje bliskości i czułości. Od pewnego czasu noszę ją w chuście jak dziecko, bo nie mogę wszystkiego robić jedną ręką, a czas nam się kurczy… nie mogę jej odmawiać bycia blisko mnie. Nie wyobrażałam sobie, żeby mogła pójść do innego domu, nie wyobrażam sobie, że mogłoby mnie nie być przy niej w ostatnich latach jej życia. Zakochałam się w niej jedenaście lat temu, adoptując moją pierwszą kotkę właśnie od zmarłej sąsiadki. Przyszła do mnie i obwąchała mi twarz. Spotkanie przyprawiające mnie o dreszcz. Czułam się zaszczycona. I chyba do dzisiaj nie mogę uwierzyć, że TEN kot jest w moim domu.
W sierpniu tego roku trafił do mnie Gustaw. To był amok, szaleństwo. Zakochałam się w nim i wiedziałam, że nigdzie nie będzie tak szczęśliwy jak u mnie. Mieszkał w ohydnej piwnicy jednej z kamienic na ulicy Półwiejskiej. Po odłowieniu i wyadoptowaniu jego przyjaciółki wpadł w depresję, zamknął się w sobie. Trzeba było go też odłowić i popracować nad nim. Przebywał w kocim szpitaliku półtora miesiąca. Obecność innych kotów była dla niego lekarstwem. Wielki gruby bury kocur okazał się najlepszym wujkiem dla szpitalikowych maluchów. Powoli otwierał się na człowieka. Sam o wszystkim decydował. Tak też jest u mnie. Nie naciskam, sam do mnie przychodzi, kiedy chce. Niesamowite jest to jak bardzo człowiek w ocenie kota może się pomylić. Myślałam, że Gucio jest dzikusem, który w panice rozniesie mieszkanie na strzępy, że nadaje się tylko do budki w ogrodzie, a już w szpitaliku było widać, że to po prostu duży przestraszony, ale spokojny kot. W mieszkaniu z resztą ekipy funkcjonuje idealnie. Jest samym dobrem i tym dobrem zjednał sobie resztę kotów. Uwielbiają go.
Nie ma mnie bez nich. Są moim największym szczęściem. Nie potrafię zasnąć bez nich, nie potrafię oddychać, kiedy nie ma ich w pobliżu. Dzięki nim jestem. Jestem dla nich".
Opowieść chwyta za serce ,wzrusza i daje nadzieję,że jeśli są tacy ludzie jak Sonia,to może świat nie jest aż taki okrutny jak wydaje się w chwilach zwątpienia i beznadziei.
OdpowiedzUsuńŚliczne kotki. Razem z żoną też przygarnęliśmy kota - dwa lata temu. To była naprawdę dobra decyzja. Nie tylko dlatego, że zaopiekowaliśmy się małą istotką w potrzebie, ale też dlatego, że w naszym domu zrobiło się weselej. Tylko pies jest mniej szczęśliwy, bo Regan (kot) lubi atakować pazurkami jego... eee, tylną część ciała... :) Oczywiście w zabawie...
OdpowiedzUsuńwitaj Soniu czytam a laptop miedzy dwoma kotami. pokaze Ci pozniej zdjecie.m
OdpowiedzUsuń