środa, 9 listopada 2016

VI.046










Ostatnia historia, jaką przyszło mi usłyszeć, to historia dwóch zielonogórskich charakterników, o których opowiedziała mi Dagmara, ich opiekunka. Kociaki od razu skradły moje serce, chociaż może jedna z nich zbyt zadowolona z wizyty obcego nie była. Tym razem również głos oddaję Dużej, bo tego, jak kociaki się u niej znalazły, nikt Wam lepiej nie opowie, jak ona sama:

Fruźka i Motek to dwie zupełnie różne historie. Trafili do nas osobno, w różnym czasie i w różny sposób. Nikt tego nie stwierdzi na pierwszy rzut oka, ale to Fruzia mieszka z nami dłużej i jest „tą starszą”. 

Zaadoptowaliśmy ją za pośrednictwem schroniska, ale miała to szczęście, że nigdy w nim nie mieszkała. Razem z czwórką rodzeństwa została podrzucona w kartonowym pudełku. Od razu trafiła do domu zastępczego, a stamtąd do nas. Od pierwszych dni kupiła nas kompletnie swoim kocim charakterem. Była trzymiesięcznym maleństwem, kiedy do nas przyszła i z początku była lekko przestraszona. Potrzebowała trochę czasu, żeby przywyknąć do nowego otoczenia. Ale minęły 4 lata i od tamtej pory sporo się zmieniło, a Fruzia zdążyła się z nami bardzo zżyć. Zawsze musi uczestniczyć we wszystkim, co się dzieje: wskakuje na meble, żeby wszystko widzieć z góry, a kiedy cokolwiek jemy, wchodzi nam na kolana z miną pod tytułem: „podziel się”. Fruź jest delikatną, leciutką kruszynką, ale jej natura drapieżnika zdecydowanie daje o sobie znać: regularnie przynosi nam na wycieraczkę bardziej lub mniej kompletne myszy (jedną udało mi się uratować, ale to już inna historia). Ciągle okazuje nam przywiązanie, ale, jak zawsze powtarza moja mama, można się od niej uczyć asertywności. Ogólnie rzecz biorąc: fajny z niej kić. No, może poza faktem, że nie znosi Motka. 

A skoro o nim mowa… Jego historia jest o wiele mniej romantyczna. Dostaliśmy go od znajomej, jako „najładniejsze kocię w miocie”. Urody odmówić się mu nie da — wszyscy zachwycają się zwłaszcza jego nietypowym biszkoptowym umaszczeniem. Jego znakiem rozpoznawczym jest ogon, a raczej jego złamana końcówka — ma tak od urodzenia. Z fruziową delikatnością Młotek nie ma zbyt wiele wspólnego — jest wielki, ciężki i w zasadzie niespecjalnie się przejmuje uczuciami innych. Szczególnie wron (na które to poluje najczęściej)... I sąsiadów, którzy regularnie skarżą się na zniszczone kwiaty w ogrodzie. Ale nie ma co z niego robić potwora — wszyscy i tak prędzej, czy później mu wybaczają. Bo Motek jest po prostu miły. Sam przychodzi na kolana, kładzie się obok albo przytula się tak po prostu. I nawet, jak podgryza, to w taki sposób, żeby nikomu nie zrobić krzywdy. W domu czasem dziczeje, ale potrafi się zachować w niestandardowych sytuacjach i darzy nas dużą dozą zaufania. Szczególnie to ostatnie bardzo mnie cieszy, bo pokazuje, jak bardzo się z nami przez te ostatnie dwa lata zżył.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękujemy!
Twój komentarz pojawi się po zatwierdzeniu przez administratorów strony.