sobota, 10 października 2015

ZWIERZYŃSTWO.013























Ludwika, niegdyś zabiedzony kotek znaleziony gdzieś pod drzewem przez dobrego psa i jego dobrych ludzi, była niepodzielną władczynią naszego domu. Jako rozpieszczony do imentu kiciuś kociuś samolociuś, jako łaskawie nam panująca Królowa i wielka łowczyni ciem absolutnie nie życzyła sobie w domu konkurencji. No cóż, ja miałam zgoła inne plany i to nie tylko dotyczące dzieci. Jeden kot, choćby najwspanialszy na świecie, to było dla mnie — ku przerażeniu mojego męża — absolutne minimum, bo w domu bez zwierzaka, ja, która całe życie przeżyłam z psami, w ogóle nie czułabym się jak w domu. Dopiero się rozkręcałam.

Najpierw odkryłam, że jestem w ciąży – a dosłownie miesiąc później, że w naszej piwnicy mieszka pięcioro maluchów, które potrzebują pomocy, no gdzieś je trzeba przechować, naturalnie „tylko na jedną noc”, no może „góra dwie”, i ewentualnie – ewentualnie! - jednego można zatrzymać na stałe. No, może góra dwa.

Królowej Ludwiki zdecydowanie to nie zachwyciło. Mała Dziesiąteczka, kot większy w środku, któremu rośnie – i to osiągając rozmiary apokaliptyczne – jedynie apetyt, natychmiast się w niej zakochała. Sądząc po umiarkowanie zachwyconych minach Królowej, zduszonej nieco w czułych objęciach Dziesiątki, jest to miłość nie do końca odwzajemniona. Gottlieb od początku mniej wchodził Ludwice w drogę, bo Gottlieb generalnie jest bardzo zajętym kotkiem. Większość czasu zajmują mu spekulacje metafizyczne oraz dopraszanie się o drapanie po kropiastym brzusiu.

Taka oto ekipa czekała wraz z nami na przybycie Zosi.

Natknęłam się w życiu na tyle nader fantazyjnych treści i historii grozy dotyczących kotów, że byłam nawet trochę rozczarowana stosunkowo mało intensywnym atakiem ze strony zatroskanych obserwatorów. Ale wszystkie przeboje paść musiały. Na hasło „Uważaj na toksoplazmozę!” wyjaśniałam uprzejmie, że nie jem kociej kupy. Na hasło „A bo u nas kot raz podrapał dziecko!!” zapewniałam, że mimo tych tragicznych przejść dziecko wygląda mi na żywe i zdrowe. Na hasło „Koty duszą niemowlęta” podnosiłam szczękę z podłogi i przekierowywałam rozmowę na temat źródeł miejskich i wiejskich legend oraz ich relacji do rzeczywistości, po drodze omawiając również bardzo liczne i bardzo poważne – ale również nader tajemnicze – choroby, które koty rzekomo przenoszą, osobliwie na kobiety w ciąży. Na sztandar wzięłam hasło, które wytropiła kiedyś Autorka Heni i Beni: „odebrałaś dziecku szansę na higieniczne dzieciństwo!” - jak już przestałam się dusić ze śmiechu, pomyślałam o tym, ile znam dzieci, które błagały rodziców, żeby nie brali do domu zwierząt, bo, o horrorze, może odkurzacz nie zbierze wszystkich włosów z dywanu. No, ja wolałam mieć pieska.

Wkurzało mnie tylko jedno: „A co zrobicie z kotami?” Bo tu nie wystarczy wytłumaczyć, że w niczym te koty nie przeszkadzają i o ile nie trafi w nas naprawdę duży pech (koszmarna jakaś i mało prawdopodobna alergia), to przeszkadzać nigdy nie będą. Jak powiedzieć komuś, komu takie pytanie przychodzi do głowy, że przychodzić w ogóle nie powinno? Że zwierzęta to nie mebel, który się oddaje, bo przestał pasować do wystroju? Że przyjęłam te stworzenia do mojej rodziny, mają w niej swoją rolę i swoje miejsce – że jestem z nimi związana i mogę tylko sobie życzyć, żeby moje dziecko również zaznało takiej więzi?

Więc na „co zrobicie z kotami” odpowiadałam, że muszę im zainstalować siatki w oknach, żeby mogły sobie, biedactwa, w końcu posiedzieć na parapetach latem, po czym podziwiałam miny.

Przybycie Zosi oznaczało dla kotów ogromną zmianę: nie mogły wylegiwać się w jej łóżeczku, foteliku i wózku przez cały czas – tylko prawie przez cały czas.

Poza tym fakt ten nie wywarł na nich większego wrażenia. Królowa od razu udała, że tego stworzenia w ogóle nie ma (i na tym stanowisku stara się pozostać do dziś). Dziesiąteczka od razu zauważyła, że stworzenie bardzo często je i może się podzieli, albo może i Dziesiąteczka sama się poczęstuje. Natomiast Gottlieb zobaczył, że stworzenie ma rączki, a rączki służą do tego, żeby drapać kotki, więc od tego czasu cierpliwie i regularnie sprawdza, czy rączki już się drapać nauczyły.

Myślę, że jeśli nawet jeszcze Zosia drapać nie umie, to będzie to jedna z pierwszych umiejętności. Umie już uśmiechać się na widok wyprężonych włochatych ogonów i wystawiać rączki do ciekawskiego pyszczka Gottlieba. Rozumie, że Dziesiąteczka musi asystować przy posiłkach i wie, kto zajmie się niedojedzoną marchewką. Wyciąga główkę, żeby dotknąć policzkiem futerka, kiedy któryś z gadów (no dobra, jasne, że Gottlieb) upiera się na pieszczoty akurat w trakcie przewijania. Nie budzi się, kiedy Dziesiątka, a nawet czasem i Ludwika, wskakują do łóżeczka, żeby położyć się na samym skraju, ale troszkę też dotykając ciepłego, wierzgającego nieco śpiworka.

Brakuje w książkach o niemowlętach informacji, że dziecko szybciej uczy się raczkować, żeby móc dotrzeć do kotków rozwalonych na łóżkach, kanapach, matach i kocykach. Gottlieb pogania Zosię, ocierając się o jej stópki i odsłaniając kusząco ulubione miejsce do głaskania — biały puch na szyi. Nasza córka ewidentnie będzie też dwujęzyczna; może nawet na razie lepiej rozumie mruczenie i kocie gruchanie.

Zosia nigdy nie obraża się, kiedy któryś z hunc-kotów podbierze jej zabawkę, a kiedy znów ginie literka z piankowej maty, naprawdę zwykle nie wiem, kto to zrobił. Nikt mi nikogo nie podkabluje. I jak tu wychowywać to towarzystwo?


Zapraszamy na bloga tej wesołej gromady: O TUTAJ!



Maja Białek

_____________________

zdjęcia pochodzą z archiwum autorki



1 komentarz:

  1. Szczęśliwa Zosia,że ma taką Mamę i szczęśliwe koty,że maja taką przyjaciółkę. Piękny tekst,pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń

Dziękujemy!
Twój komentarz pojawi się po zatwierdzeniu przez administratorów strony.