wtorek, 5 grudnia 2017

VII.060



















Ta opowieść jest podsumowaniem, czy ukoronowaniem moich działań w akcji "Mój Kot Ma Dom". Powraca w niej hasło, że "koty wiedzą" oraz przekonanie, które żywię od lat, że każdy szuka swego kota (to taki polski tytuł filmu... nie o kotach).
Nie zdarza się to jakoś nagminnie, ale czasami ktoś napisze do nas z prośbą o puszczenie linki do ogłoszenia adopcyjnego, albo zbiórki. Robimy to, bo czemu mielibyśmy nie robić? Czasami dopytujemy tylko o szczegóły — po pierwsze dlatego, że jest sporo oszustów wyłudzających kasę (wiecie o tym, to nagłaśniane sprawy), a po drugie dlatego, żeby w natłoku różnych informacji, precyzyjnie zaanonsować kolejną wiadomość tak, aby trafiła, dokąd trzeba. Pewnego dnia napisała do mnie osoba, która poprosiła o pomoc w znalezieniu domu dla jej kotów, bo sytuacja taka, a nie inna... Koty nagle przestały się ze sobą dogadywać. Walczyły o uwagę na różne sposoby — od ganiania słabszych i darcia pierza po sikanie poza kuwetą i znaczenie miejsc. Perspektywa przed jaką została postawiona dotychczasowa opiekunka kotów nie była różowa — eksmisja dla wszystkich sierści. Smutna sprawa. Pomyślałam sobie, że postaram się pomóc, ale potrzebuję szczegółowych informacji o kotach — ich stanie zdrowia, zwyczajach, wieku, szczepieniach, steryklach, ulubionych pokarmach i zabawach... Wszystkie te informacje otrzymałam, wraz ze zdjęciem kotek. Kotki były trzy, wszystkie rasowe, wszystkie piękne, wychuchane. 
W międzyczasie Iwona zapytała mnie, co sądzę o tym, żeby adoptowała jakąś ruską niebieską, bo ona jest gotowa do adopcji kota po śmierci Buni (poznaliście ją rok temu). Szczerze? Kotka, o której mówiła Iwona, mogła być równie straumatyzowana, jak Lukrecja. A ja nikomu nie polecę takiego kota. Szczególnie mając świadomość, że ten ktoś spędził ostatnich osiemnaście lat z kotem, który takich problemów nie sprawiał. I oczywiście zdaję sobie sprawę, że żaden kot nie będzie jak Bunia, ale to nie może i nie powinna być dzika, nietykalska laleczka, która będzie domowników wprawiała w wieczne poczucie winy..., że są ludźmi. 
Zapytałam Iwonę, czy widziała ogłoszenie na moim wall'u i czy może nie chciałaby ocikota zamiast ruskiej? Już wiecie, jaka była odpowiedź.
Pojechałyśmy poznać kotki. Od progu jedna wydawała się najbardziej ciągnąć do Iwony i... Chyba wiedziała, co robi, bo decyzja zapadła bardzo szybko. Na tyle szybko, że już za dwa dni Eshe — bo to o niej wpis — znalazła się w nowym domu, który podbiła i w którym została Cesarzową. W końcu był wakat na tej pozycji.

Eshe w nowym domu nazywana jest Eshi, bywa wszędzie, robi, co jej się żywnie podoba. A kiedy ktoś nie zwraca na nią uwagi, głośno o sobie przypomina. Jest bardzo towarzyska — lubi gości. Lubi też podkradać jedzenie — w sumie to nie podkrada. Przecież oczywiste było, że kotlecik jest dla Cesarzowej, a nie dla ludzkich służących. Nie wiadomo, o co ten raban... Czasami włącza sobie telewizor. Czasami wybiera jakieś książki, chociaż nie nakłoniła jeszcze Iwony ani Adriana do czytania sobie ich zawartości. Jest żywiołowa i wreszcie ma ludzi tylko dla siebie. A o to jej najwyraźniej chodziło... Zapytacie dlaczego?
Napiszę więc, że nie tylko Eshe ma się świetnie. Pozostałe kotki też. Zostały w swoim dotychczasowym domu, bo... relacje między nimi wróciły do normy. Koty wyciszyły się i są zadowolone. Cieszy mnie to o tyle, że widziałam ich więź z opiekunką i serce by mi pękło, gdybym musiała przykładać rękę do rozrywania jej... Eshe tymczasem sama zdecydowała, jakby wiedziała, że może iść sama, albo nadal terroryzować obecny dom i sprawić, że nikt nie będzie szczęśliwy. Okazuje się więc, że koty wiedzą, zawsze wiedzą (w sumie nie tylko koty, ale to opowieść na inny czas). No i wychodzi na to, że... każdy ma swojego kota, którego szuka... A czasami nawet znajduje. 
I tego właśnie wszystkim życzę!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękujemy!
Twój komentarz pojawi się po zatwierdzeniu przez administratorów strony.