niedziela, 2 lutego 2014

III.050











Koty były w moim domu zanim ja się w nim pojawiłam... Pierwszym, którego dobrze pamiętam była Kuba – czarno-biała kocica, którą woziłam w wózku dla lalek i której „badałam” gardło szpatułką przyniesioną od lekarza. 
Potem była „whiskasowa” kotka Puszkana (bo początkowo wydawało nam się, że to Puszek...), aż wreszcie nadeszły lata Czarnego (zwanego też Mniejszym, bo był w domu tym mniejszym zwierzakiem...), perski kocur z miodowymi oczami ukradziony od sąsiadki, bo się nim nie opiekowała (później się przyznałam!). Był mistrzem świata w cierpliwości i lenistwie. Były to czasy, kiedy w domu był też owczarek podhalański Zygo (ten był większy!) i rodzina śmiała się, że mamy „kolorowe” zwierzęta: czarnego i białego. Mniejszy – wbrew temu jak się nazywał – był wielkim kociskiem. Zwykł leżeć na biurku w firmie, a każdy kto wchodził i go nie znał pytał: „Czy on gryzie?!”
Po paru latach pojawił się owczarek kaukaski, Hasan, i jako szczeniak „sprawdzał”, jak daleko może się posunąć w męczeniu Mniejszego. Dopiero próba wniesienia Mniejszego w zębach (za głowę) po schodach do domu zakończyła się stanowczym protestem i sprzeciwem...
Kiedy Mniejszy zaginął (dowiedziałam się później, że został porwany (sic!)), przez dwa lata nie miałam kota.
Aż pojawiła się księżniczka Ksiuta, herbu Krzywowąs. Mieszka ze mną już 16 rok. Jest autystyczna i introwertyczna, ale potrafi bardzo skutecznie wyegzekwować to, czego sobie życzy... Kilka lat później przywiozłam ze stajni najchudszego kota, jakiego w życiu spotkałam! Zabrałam go z garnka z resztkami psiego jedzenia, którym usiłował zaspokoić głód... Teraz to Jego Królewska Mość, Najjaśniejszy Pan Pizdryk. Jego motto życiowe brzmi: „mam wszystko w d...” i trzyma się go konsekwentnie.
Najbardziej charakternym kotem w naszym domu jest Kociczanka, nazywana czasem Kurzym Orłem. Pamiętacie tę kreskówkę? No to wiecie już jaki to kot!... 
Jesienią 2010 roku byłam na węgierskiej wsi i tam przyszedł do mnie malutki, brzydki, chory i chudy kociak. Kociaków było dziewięć, ale tylko ten uparł się, żebym go zabrała do Warszawy. No i co miałam zrobić?... 
Jechał ze mną 14 godzin, potem mieszkał kilka miesięcy u mojej przyjaciółki, żeby wyzdrowieć zanim zamieszka z moją gromadką. Ania nazwała go Fuksem Węgierskim, nauczyła chodzić na smyczy, aportować i jeździć rowerem. Niestety od dzieciństwa był to wszędobylski, „światowy” kot zainteresowany WSZYSTKIM i siedzenie w czterech ścianach uważał za niewolę absolutnie nie do przyjęcia! Kiedy skaleczył sobie łapkę i nie mógł wychodzić z domu, popadł w depresję i godzinami siedział na parapecie okiennym. Znali go wszyscy moi sąsiedzi, podporządkował sobie wszystkie psy z sąsiedztwa (łącznie z bernardynem i nowofunlandem!) i miał wiecznie międzynarodowe interesy w promieniu 200m od domu! I to niestety go zgubiło... Pocieszam się, że jego krótkie życie było szczęśliwe...
Ostatnio rezydują u mnie też dwa „tymczasowe” koty – Serduszkiewicz, kociak z wrodzoną wadą serca (i mocno zaawansowanym ADHD!) oraz Misiaczek-Ślepaczek, odłowiony jako całkiem niewidomy kociak. Miały być u mnie tylko do czasu wyleczenia, ale ten moment nie chce przyjść...
I tak sobie żyjemy – ja i piątka moich kotów. Po drodze bywały też „na chwilę” inne, bo bardzo kocham koty! Swoje, cudze i niczyje... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękujemy!
Twój komentarz pojawi się po zatwierdzeniu przez administratorów strony.