piątek, 8 września 2017

VII.041
















 Kiedy któregoś wieczora ktoś zadzwonił do drzwi, zdziwiłam się. Każdy kto mnie zna, wiedział przecież, że o 22:00 zwykle jestem w trakcie zasypiania. Otworzyłam w szlafroku. Przed drzwiami stała sąsiadka i od razu zaczęła mi tłumaczyć, że jakaś kobita będzie topić dwunastotygodniowy miot…, że wyprosiła dla niego odroczenie wyroku, że pokaże mi zdjęcia, że kotki są fajne i miłe… A ja nie chciałam kota, nie teraz, te kilka dni przed dwutygodniowym urlopem, a już na pewno nie małego dzikusa ze wsi. Mimo tego zgodziłam się i to nawet nie na jednego, ale na dwa ostatnie kocięta. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że kocurek miał tak na imię, jak mój kot Kubuś – który porzucony nie odnajdował się w cmentarnej rzeczywistości dzikiego kota i który gdyby dodać wiek, na jaki oceniał go weterynarz i nasze siedem wspólnych szczęśliwych lat, zmarł w drugim dniu mojego egzaminu radcowskiego, dobiegając do dwudziestych urodzin. Może powód był inny, bo oczy koteczki przypominały mi spojrzenie Pafnucej — kotki, która towarzyszyła mi od urodzenia i którą przemycałam w dzieciństwie do swojego łóżka. Chociaż najpewniej po prostu zrobiło mi się żal dwójki kocich dzieci. Wyjeżdżałam jednak, a jaki odpowiedzialny i dorosły człowiek bierze dwoje kociąt po to, aby zostawić je pod czyjąś pieczą i pojechać na wakacje? Byłam pewna, że każdy logicznie myślący człowiek to zrozumie, że dla kociąt będzie lepiej, jeśli małe zostaną dłużej ze swoją mamą, niż gdyby miały zostać same w obcym miejscu i liczyć tylko na krótkie wizyty człowieka.
Przeliczyłam się, gdyż następnego wieczora sąsiadka wpadła do mnie zapłakana i przyniosła mi kociaka. Jednego, drugi podobno wpadł pod samochód. Sama nie wiem, jak było naprawdę, wiem za to, że ten kociak nie miał dwunastu tygodni. Mieścił mi się w jednej ręce i gdy tylko przytuliłam go do piersi, od razu zasnął. Gdy rozmawiałam z sąsiadką, zdążył ubrudzić mnie biegunką a gdy odłożyłam go na chwileczkę, by się umyć zwymiotował. I tak nasza znajomość z Niko zaczęła się od weterynarzy i wydzwaniania po znajomych i proszenia ich o pomoc. Właśnie wtedy uświadomiłam sobie, jakich mam cudownych przyjaciół — Monika, Marcin i Ilona przez całe dwa tygodnie nie tylko odwiedzali małą przed i po pracy, ale i zabierali ją do weterynarza i co osiem godzin podawali jej antybiotyki tak, że kiedy wróciłam, Niko była nie tylko szczęśliwa, ale i w pełni zdrowa, co ujawniło jej prawdziwy charakter, a raczej charakterek. Bo ona jest wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju księżniczka barbarzyńców.
Do tej pory słyszałam bowiem jedynie o kotach wspinających się niczym małpy po firankach, urządzających sobie dzikie galopady po szafach, drzwiach i karniszach, polujących na kwiaty i owady z intensywnością przechodzącą wszelkie wyobrażenie, nie wierzyłam jednak w prawdziwość takich pogłosek. O tym, jak bardzo się myliłam uświadomiła mi pewna niepodobna do innych kotów, bo chuda i długonoga — i prawdę powiedziawszy, przypominająca egipskiego miau z zającem — pannica, która była jak tornado i mimo że w wieku roku ważyła trochę więcej niż worek cukru (kilogram trzysta gram), potrafiła zerwać całą firankę z trzyczęściowego okna.
Słyszałam również, że koty można nauczyć aportować i nie do końca w to wierzyłam, ale tylko do dnia, kiedy kociczka wzięła sprawę w swoje łapy i nauczyła mojego męża, aby zaczął jej rzucać zabawki, które z radością nam odnosiła, by powtórzyć zabawę.
Najdziwniejszy w niej był jednak fakt, że moja kotka okazała się prawdziwą poganką, a jej bogiem była elektryczność, której składa hołdy przy każdym zapaleniu lampy. Wtedy wskakuje mi na ramię, aby być jak najbliżej swego obiektu kultu i wpatruje się w nią z fascynacją. Gdy zaś nikt z nas nie może jej służyć ramieniem, siaduje na jakieś szafie lub komodzie i odprawia swoje modły. To są jedyne chwile, w których nie irytuje Matyldy, nobliwej kotki wziętej jej dla towarzystwa w celu ograniczenia zniszczeń czynionych przez ten mały huragan w futrzastej osobie i nie powiem nawet trochę pomogło, niestety dziewczyny nie zapałały do siebie miłością, bo o Niko chce zabawy i uczucia, a Matylda to dziwny kot…. Po przejściach.
Wstyd się przyznać, ale nie chciałam jej wziąć, była brzydka, wredna i złośliwa. Siedziała zła i zastraszona u mojej koleżanki, ukrywając się przed bijącymi ją kocurami. Koleżanka mi powtarzała — to dobry kot, tylko trzeba dać jej szansę — a ja jej nie wierzyłam. Matylda wpadła jednak w oko mojemu mężowi. Mówią, że kropla drąży skałę i po kilku latach, gdy przyszło mi szukać towarzystwa dla Niko, ich słowa dały Matyldzie dom, szósty z kolei. Nic więc dziwnego, że stara kocica w niczym nie przypomina Niko. Jest zupełnie nietowarzyska — do obcych ludzi podchodzi z dużą nieufnością, obcych zwierząt się boi. Spędzą większość czasu wypoczywając w miejscach, w których czuje się bezpiecznie, a my czujemy się szczęśliwi, widząc jak to kocisko z każdym dniem się otwiera, jak pięknieje i jak uczy się ufać — zwłaszcza, że na początku wymagała porządnego przeleczenia. Poza standardowym u zaniedbanych kotów świerzbem w uszach miała zatkany kanalik łzowy, uszkodzoną rogówkę oraz paskudną bakterię w gałce ocznej. Jak wytłumaczyć kotu, że człowiek zabierając go codziennie do weterynarza, nie robi mu krzywdy? Jak więc Matylda miała zrozumieć, że te krople, tabletki i kroplówki są dla jej dobra. Nic więc dziwnego, że się broniła, jak mogła drapiąc i gryząc do krwi, a następnie puszczając długą wiązkę kocich przekleństw. Pewnego dnia jednak zrozumiała i po ugryzieniu delikatnie polizała ugryzione miejsce, pokazując, że to nie jest wyraz niechęci do nas, lecz wręcz przeciwnie odruch wyniesiony z jej dawnego życia. Potem przestała gryźć i jak koci anioł z cierpliwością zaczęła poddawać się leczeniu. Zaczęła się przytulać i łasić, ale ostrożnie, żeby nikt sobie nie pomyślał, że nas polubiła. Robiła to mimochodem. Aż pewnego dnia zaczęła towarzyszyć Niko w jej rytuale oczekiwania pod drzwiami na wracających domowników, na początku myśleliśmy, że to tylko przypadek, ale była konsekwentna każdego dnia. Byliśmy szczęśliwi, że tak dobrze się zaadoptowała do naszego domu i nie myśleliśmy, że może być lepiej. Ona jednak dalej bała się porzucenia. I dopiero po tym, jak pierwszy raz wyjechaliśmy na wakacje i wróciliśmy do domu, Matylda zrozumiała, że naprawdę u nas zostaje i zmieniła się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Otworzyła się na nas, zaczęła okazywać, że jej zależy, przytulać się, wchodzić na kolana, toczyć z Niko bitwy o najlepszą miejscówkę w łóżku, tę między naszymi głowami. Owszem nadal ma podpały, ale czy można oczekiwać, że 15-letni kot po przejściach będzie zupełnie bezproblemowy. Dla nas najważniejsze jest to, że w końcu jest szczęśliwa.
Wiadomość z ostatniej chwili: nasze stado poszerzyło się o Milusię, kocię które dopełnia stado i od pierwszego dnia uszczęśliwia starszych rezydentów — Niko w końcu ma się z kim bawić, a Matylda nie dość że czuje ulgę, że młoda jej nie zaczepia, znalazła towarzystwo do drzemek. Myślę, że to dobrze, że gdy byłam z wizytą u rodziców ostatnio, przybłąkał się najnowszy członek stada, bo to ona zapewniła nam równowagę.

[Autorką tekstu jest Pani Wiesława, opiekunka kotów] 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękujemy!
Twój komentarz pojawi się po zatwierdzeniu przez administratorów strony.