Kiedy któregoś
wieczora ktoś zadzwonił do drzwi, zdziwiłam się. Każdy kto mnie zna, wiedział
przecież, że o 22:00 zwykle jestem w trakcie zasypiania. Otworzyłam w szlafroku. Przed drzwiami stała sąsiadka i od razu zaczęła mi tłumaczyć, że jakaś kobita
będzie topić dwunastotygodniowy miot…, że wyprosiła dla niego odroczenie wyroku,
że pokaże mi zdjęcia, że kotki są fajne i miłe… A ja nie chciałam kota, nie
teraz, te kilka dni przed dwutygodniowym urlopem, a już na pewno nie małego
dzikusa ze wsi. Mimo tego zgodziłam się i to nawet nie na jednego, ale na dwa
ostatnie kocięta. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że kocurek miał tak na imię, jak mój kot Kubuś – który porzucony nie odnajdował się w cmentarnej
rzeczywistości dzikiego kota i który gdyby dodać wiek, na jaki oceniał go
weterynarz i nasze siedem wspólnych szczęśliwych lat, zmarł w drugim dniu mojego
egzaminu radcowskiego, dobiegając do dwudziestych urodzin. Może powód był inny,
bo oczy koteczki przypominały mi spojrzenie Pafnucej — kotki, która towarzyszyła
mi od urodzenia i którą przemycałam w dzieciństwie do swojego łóżka. Chociaż
najpewniej po prostu zrobiło mi się żal dwójki kocich dzieci. Wyjeżdżałam
jednak, a jaki odpowiedzialny i dorosły człowiek bierze dwoje kociąt po to, aby
zostawić je pod czyjąś pieczą i pojechać na wakacje? Byłam pewna, że każdy
logicznie myślący człowiek to zrozumie, że dla kociąt będzie lepiej, jeśli małe
zostaną dłużej ze swoją mamą, niż gdyby miały zostać same w obcym
miejscu i liczyć tylko na krótkie wizyty człowieka.
Przeliczyłam się, gdyż następnego wieczora sąsiadka wpadła
do mnie zapłakana i przyniosła mi kociaka. Jednego, drugi podobno wpadł pod
samochód. Sama nie wiem, jak było naprawdę, wiem za to, że ten kociak nie miał
dwunastu tygodni. Mieścił mi się w jednej ręce i gdy tylko przytuliłam go do
piersi, od razu zasnął. Gdy rozmawiałam z sąsiadką, zdążył ubrudzić mnie biegunką
a gdy odłożyłam go na chwileczkę, by się umyć zwymiotował. I tak nasza znajomość
z Niko zaczęła się od weterynarzy i wydzwaniania po znajomych i proszenia ich o
pomoc. Właśnie wtedy uświadomiłam sobie, jakich mam cudownych przyjaciół — Monika,
Marcin i Ilona przez całe dwa tygodnie nie tylko odwiedzali małą przed i po
pracy, ale i zabierali ją do weterynarza i co osiem godzin podawali jej
antybiotyki tak, że kiedy wróciłam, Niko była nie tylko szczęśliwa, ale i w pełni
zdrowa, co ujawniło jej prawdziwy charakter, a raczej charakterek. Bo ona jest
wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju księżniczka barbarzyńców.
Do tej pory słyszałam bowiem jedynie o kotach wspinających
się niczym małpy po firankach, urządzających sobie dzikie galopady po szafach,
drzwiach i karniszach, polujących na kwiaty i owady z intensywnością
przechodzącą wszelkie wyobrażenie, nie wierzyłam jednak w prawdziwość takich
pogłosek. O tym, jak bardzo się myliłam uświadomiła mi pewna niepodobna do
innych kotów, bo chuda i długonoga — i prawdę powiedziawszy, przypominająca
egipskiego miau z zającem — pannica, która była jak tornado i mimo że w wieku
roku ważyła trochę więcej niż worek cukru (kilogram trzysta gram), potrafiła
zerwać całą firankę z trzyczęściowego okna.
Słyszałam również, że koty można nauczyć aportować i nie do
końca w to wierzyłam, ale tylko do dnia, kiedy kociczka wzięła sprawę w swoje
łapy i nauczyła mojego męża, aby zaczął jej rzucać zabawki, które z radością nam
odnosiła, by powtórzyć zabawę.
Najdziwniejszy w niej był jednak fakt, że moja kotka
okazała się prawdziwą poganką, a jej bogiem była elektryczność, której składa
hołdy przy każdym zapaleniu lampy. Wtedy wskakuje mi na ramię, aby być jak
najbliżej swego obiektu kultu i wpatruje się w nią z fascynacją. Gdy zaś nikt z
nas nie może jej służyć ramieniem, siaduje na jakieś szafie lub komodzie i
odprawia swoje modły. To są jedyne chwile, w których nie irytuje Matyldy,
nobliwej kotki wziętej jej dla towarzystwa w celu ograniczenia zniszczeń
czynionych przez ten mały huragan w futrzastej osobie i nie powiem nawet trochę
pomogło, niestety dziewczyny nie zapałały do siebie miłością, bo o Niko chce
zabawy i uczucia, a Matylda to dziwny kot…. Po przejściach.
Wstyd się przyznać, ale nie chciałam jej wziąć, była
brzydka, wredna i złośliwa. Siedziała zła i zastraszona u mojej koleżanki,
ukrywając się przed bijącymi ją kocurami. Koleżanka mi powtarzała — to dobry kot, tylko trzeba dać jej szansę — a ja jej nie wierzyłam. Matylda wpadła jednak w oko
mojemu mężowi. Mówią, że kropla drąży skałę i po kilku latach, gdy przyszło mi
szukać towarzystwa dla Niko, ich słowa dały Matyldzie dom, szósty z kolei. Nic
więc dziwnego, że stara kocica w niczym nie przypomina Niko. Jest zupełnie nietowarzyska — do obcych ludzi podchodzi z dużą nieufnością, obcych zwierząt się
boi. Spędzą większość czasu wypoczywając w miejscach, w których czuje się bezpiecznie,
a my czujemy się szczęśliwi, widząc jak to kocisko z każdym dniem się otwiera,
jak pięknieje i jak uczy się ufać — zwłaszcza, że na początku wymagała porządnego
przeleczenia. Poza standardowym u zaniedbanych kotów świerzbem w uszach miała
zatkany kanalik łzowy, uszkodzoną rogówkę oraz paskudną bakterię w gałce
ocznej. Jak wytłumaczyć kotu, że człowiek zabierając go codziennie do
weterynarza, nie robi mu krzywdy? Jak więc Matylda miała zrozumieć, że te
krople, tabletki i kroplówki są dla jej dobra. Nic więc dziwnego, że się
broniła, jak mogła drapiąc i gryząc do krwi, a następnie puszczając długą wiązkę
kocich przekleństw. Pewnego dnia jednak zrozumiała i po ugryzieniu delikatnie
polizała ugryzione miejsce, pokazując, że to nie jest wyraz niechęci do nas, lecz
wręcz przeciwnie odruch wyniesiony z jej dawnego życia. Potem przestała gryźć i
jak koci anioł z cierpliwością zaczęła poddawać się leczeniu. Zaczęła się
przytulać i łasić, ale ostrożnie, żeby nikt sobie nie pomyślał, że nas polubiła. Robiła to mimochodem. Aż pewnego dnia zaczęła towarzyszyć Niko
w jej rytuale oczekiwania pod drzwiami na wracających domowników, na początku
myśleliśmy, że to tylko przypadek, ale była konsekwentna każdego dnia.
Byliśmy szczęśliwi, że tak dobrze się zaadoptowała do naszego domu i nie
myśleliśmy, że może być lepiej. Ona jednak dalej bała się porzucenia. I dopiero
po tym, jak pierwszy raz wyjechaliśmy na wakacje i wróciliśmy do domu, Matylda
zrozumiała, że naprawdę u nas zostaje i zmieniła się, jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki. Otworzyła się na nas, zaczęła okazywać, że jej zależy,
przytulać się, wchodzić na kolana, toczyć z Niko bitwy o najlepszą miejscówkę w
łóżku, tę między naszymi głowami. Owszem nadal ma podpały, ale czy można
oczekiwać, że 15-letni kot po przejściach będzie zupełnie bezproblemowy. Dla
nas najważniejsze jest to, że w końcu jest szczęśliwa.
Wiadomość z ostatniej chwili: nasze stado poszerzyło się o Milusię, kocię które dopełnia stado i od pierwszego dnia uszczęśliwia starszych rezydentów — Niko w końcu ma się z kim bawić, a Matylda nie dość że czuje ulgę, że młoda jej nie zaczepia, znalazła towarzystwo do drzemek. Myślę, że to dobrze, że gdy byłam z wizytą u rodziców ostatnio, przybłąkał się najnowszy członek stada, bo to ona zapewniła nam równowagę.
Wiadomość z ostatniej chwili: nasze stado poszerzyło się o Milusię, kocię które dopełnia stado i od pierwszego dnia uszczęśliwia starszych rezydentów — Niko w końcu ma się z kim bawić, a Matylda nie dość że czuje ulgę, że młoda jej nie zaczepia, znalazła towarzystwo do drzemek. Myślę, że to dobrze, że gdy byłam z wizytą u rodziców ostatnio, przybłąkał się najnowszy członek stada, bo to ona zapewniła nam równowagę.
[Autorką tekstu jest Pani Wiesława, opiekunka kotów]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękujemy!
Twój komentarz pojawi się po zatwierdzeniu przez administratorów strony.